Podźwignęłam się z kolan
i
"High Life", reż. Claire Denis, 2018 / materiały prasowe
Przemyślenia

Podźwignęłam się z kolan

Magdalena Maksimiuk
Czyta się 7 minut

Chociaż niechętnie angażuje się w inicjatywy związane z obroną praw kobiet i nie przepada za nazywaniem jej ikoną feminizmu, francuska reżyserka Claire Denis od lat pozostaje wierna jego ideałom. Realizuje filmy niewygodne, naruszające tabu, wymykające się klasyfikacjom gatunkowym i tematycznym. O płci rzadko mówi wprost, bo nie chce przeciwstawiać sobie tego, co męskie, i tego, co żeńskie, ale też nie uchyla się od poszukiwań odpowiedzi na pytania o źródła konfliktu. Silna, niespokojna, bezkompromisowa, zadziorna.

Produkcja jej pierwszego w karierze anglojęzycznego filmu, który możemy już oglądać na ekranach polskich kin, przebiegała w wyjątkowo dramatycznych okolicznościach. W ciągu trzech tygodni od rozpoczęcia zdjęć do High Life zmarła mama reżyserki, pozostawiając po sobie niemożliwą do zapełnienia, dojmującą pustkę. Chociaż Denis twierdzi, że strata ukochanej osoby nie miała wpływu na ostateczny kształt filmu, trudno nie doszukiwać się paraleli między fikcją a rzeczywistością. High Life to w końcu historia ostatniego człowieka na Ziemi, który musi przetrwać, by zająć się maleńką córką – jedynym, co mu pozostało z dawnego życia.

Magdalena Maksimiuk: Pani najnowszy film, przygodowy High Life, był wyjątkowym przeżyciem również z pozaartystycznych względów. Dlaczego?

Claire Denis: Moja kochana mama umierała, kiedy go kręciliśmy. Nie da się tego inaczej opowiedzieć, trzeba prosto z mostu. Proszę się o mnie nie martwić, nie szukam współczucia, to już wszystko za mną. Kiedy odchodziła, czułam ogromny ból, nie do opisania. Działo się to w trzecim tygodniu zdjęć, a ja nic nie mogłam poradzić. Kompletna bezsilność. Oczywiście jeździłam do niej co weekend, byłam z nią w tym najtrudniejszym czasie. To ciekawe, bo nie byłyśmy sobie wcześniej aż tak bliskie. Doskonale pamiętam czas, kiedy traktowałam ją jak wroga. Trwało to dość długo, a ja nie potrafiłam tych relacji uzdrowić, może nie chciałam tego robić, milczenie było najłatwiejszym rozwiązaniem. Ale też z drugiej strony zawsze byłam przekonana, że tylko mnie powierzała swoje największe sekrety. Mnie, a nie mojej siostrze. Może dlatego, że trzymałam dystans, stałam się jej powiernicą. Po okresie buntu zaczęłyśmy mozolny proces naprawiania wzajemnej relacji, pogodziłam się z tym, że dzielę się z nią myślami, o które nigdy bym się nie podejrzewała. Jej dojmująca nieobecność w tym ostatnim czasie to dla mnie koszmarna tragedia. Wiedziałam jednak, że aby utrzymać się na powierzchni, muszę być na planie, z aktorem, dokończyć High Life. Nawet jeśli w środku coś we mnie pękło.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ta samotność, poczucie straty i pustki są bardzo wyraźnie obecne w filmie. Zupełnie jakby pisząc tę historię, podskórnie przeczuwała Pani, co się może wydarzyć.

Być może tak było. Patrząc z perspektywy czasu, to wręcz podejrzane, że pisząc scenariusz na długo przed śmiercią mamy, udało mi się przenieść na papier te wszystkie emocje, które towarzyszyły mi potem podczas zdjęć. Nie wyobraża sobie pani, z jakimi cudownymi aktorami miałam szansę pracować! Nie musiałam nic mówić, ani o moim bólu, ani o żalu, ani o stracie, ani nawet o tym nienazwanym uczuciu, które dusi w dole brzucha i nie pozwala zasnąć. Wydobyli ze mnie to, co najlepsze, bo sami byli najlepsi. Stałam tam przed nimi jakby naga i bezbronna, a oni na nowo przyprawili mi skrzydła. Nawet bez tej tajemniczej, nadprzyrodzonej ochrony, jaką dawała mi obecność mamy w moim życiu, podźwignęłam się z kolan.

Niektórzy nazywają High Life filmem science fiction, gatunkiem, w którym nie miała Pani okazji się do tej pory sprawdzić. Skąd pomysł na tak daleką podróż w czasie i przestrzeni?

Fascynują mnie astronomia, astrofizyka, od kiedy pamiętam, próbowałam zrozumieć, na czym polegają podstawowe prawa i teorie kierujące tymi dziedzinami. Może to się wydawać abstrakcyjne, ale interesuje mnie teoria strun, Wielki Wybuch i Wielkie Odbicie, chciałabym wiedzieć więcej o wszechświecie i o tym, co dzieje się w czarnej dziurze, miejscu pozbawionym czasu i przestrzeni.

Tak naprawdę nie przywiązuję wagi do klasyfikacji, przyporządkowywania filmów gatunkom, nie o to przecież chodzi. Ja podążam raczej za moją intuicją, która tym razem podpowiedziała mi historię z miejscem akcji w kosmosie. Ale wiem, że „szufladki” ułatwiają czasem widzom odbiór filmów i staram się tego nie psuć swoimi utyskiwaniami. Jeśli mam być szczera, to myśląc o science fiction, widzę Gwiezdne wojny. High Life to raczej rodzaj filozoficznego traktatu o więzieniu, tym psychicznym i fizycznym.

Na planie spotkały się gwiazdy z wielu europejskich krajów: Juliette Binoche, Robert Pattinson, Agata Buzek, Mia Goth. To też drugi film w ciągu ostatnich trzech lat, przy którym współpracuje Pani ze słynną „La Binoche”, choć znacie się od lat. Czy potrafi Panią jeszcze czymś zaskoczyć?

Absolutnie, za każdym razem. Juliette jest pełna niespodzianek i ma mnóstwo świetnych pomysłów. Muszę jednak przyznać, że jeśli mowa o zaskoczeniach, to chyba największym był dla mnie Robert Pattinson.

 "High Life", reż. Claire Denis, 2018 / materiały prasowe
„High Life”, reż. Claire Denis, 2018 / materiały prasowe

Czego się Pani spodziewała? W jakim sensie zaskoczył?

Kiedy udało nam się zaangażować Roberta, byłam zupełnie przerażona. To raczej nie w moim stylu, ale miałam mnóstwo obaw. Nie będę owijać w bawełnę: bałam się go.

Dlaczego?

Wydawało mi się, że jego popularność nie pasuje do moich filmów. Że jest za młody, zbyt przystojny. Wszystkie obawy poszły jednak w zapomnienie, kiedy tylko go poznałam. Okazał się fantastyczny: inteligentny, skupiony, kreatywny, oddany sprawie. I nieustępliwy.

W jakim sensie nieustępliwy?

Na początku wydawało mi się, że bardziej odpowiedni do roli ojca, ostatniego dorosłego, który ocalał, będzie starszy mężczyzna. Ktoś zmęczony życiem, kto chciałby umrzeć. Kiedy zaczynałam myśleć o obsadzie, w głowie miałam Philipa Seymoura Hoffmana. Potem zaczęłam szukać gdzie indziej. Przy pierwszym spotkaniu z Robertem opowiedziałam mu o swoich obawach i oczekiwaniach, tłumacząc, że będzie do roli stanowczo za młody. Potem produkcja trochę się opóźniła i po jakimś czasie Robert zadzwonił do mnie znów przekonując, że już jest trochę starszy i nadaje się znakomicie (śmiech).

W którym momencie do obsady dołączyła Agata Buzek?

W zasadzie od początku wiedziałam, że chcę z nią pracować. Pierwszy raz na żywo zobaczyłam ją w Fedrze Krzysztofa Warlikowskiego w paryskim Odeonie trzy lata temu. Od początku byłam zachwycona i onieśmielona jej talentem. Potem dostałam zaproszenie na jeden z polskich festiwali filmowych i znowu się spotkałyśmy. Kiedy zaczęliśmy pracować nad High Life i wiedzieliśmy, że to będzie polska koprodukcja, byłam pewna, że Agata musi zagrać. Na szczęście znalazła czas!

 "High Life", reż. Claire Denis, 2018 / materiały prasowe
„High Life”, reż. Claire Denis, 2018 / materiały prasowe

Wielu widzów i krytyków uważa Panią za reżyserkę odważną, nieuchylającą się od poruszania trudnych tematów, nieprzewidywalną. Zastanawia się Pani czasem nad ryzykiem związanym z Pani artystycznymi wyborami?

Nie uważam się za odważną. Jest wręcz przeciwnie. Wiem jednak, że kiedy piszę scenariusz czy kręcę, dzieją się ze mną dziwne rzeczy. Czuję się wtedy, jakby grawitacja nie istniała, jakby nie było wolnej woli, a każdy najdrobniejszy gest czy czynność były podporządkowane jednemu celowi – realizacji filmu. Nie chcę świadomie szokować, nie takiego efektu oczekuję, chociaż zdaję sobie sprawę, że wielu krytyków postrzega mnie przez pryzmat kontrowersji i tabu. Nie myślę o tym zanadto. Zależy mi na opowiadaniu ciekawych historii.

Muszę się też do czegoś przyznać. Wbrew temu, co niektórzy mówią i piszą, wcale nie jestem intelektualistką. Nie zastanawiam się nad istotą wszechświata, nad odpowiedziami na pytania ostateczne (śmiech). Całkiem niedawno Robert przyznał mi się, że na początku miał mnie za osobę niedostępną, zadzierającą nosa, stereotypową francuską intelektualistkę, w złym tego słowa znaczeniu. Dopiero kiedy się lepiej poznaliśmy, stwierdził, że jestem jednak bezpośrednia, zabawna, lekko szalona. Ja myślę, że jestem trochę dziecinna i bardzo naiwna.

Ta ocena kłóci się trochę z Pani publicznym wizerunkiem niepokornej, niezależnej reżyserki i ikony feminizmu.

Podstawowe prawa kobiet mają dla mnie oczywiście ogromne znaczenie, nie tylko w branży filmowej, ale w ogóle na świecie. Zawężanie tej dyskusji tylko do przemysłu rozrywkowego uważam za ogromne nieporozumienie. Dlaczego nie możemy doprowadzić do szczerej i otwartej rozmowy o funkcjonowaniu naszej cywilizacji i świadomych społeczeństw? Dlaczego nasze najbliższe otoczenie jest wciąż budowane na bazie wyższości i podległości jednych ludzi wobec drugich? To jest najbardziej interesujące. Tak, urodziłam się w świecie, w którym muszę walczyć o to, co dla mnie ważne, i o to, by robić to, co chcę. Ale też mam co jeść, jestem wolna, nikt mnie nie gwałcił ani nie bił, nie zmuszał do zamążpójścia. Nie wszystkie byłyśmy w ten sposób uprzywilejowane i to jest prawdziwy problem, o którym musimy i powinniśmy chcieć rozmawiać.


Claire Denis:

Francuska reżyserka filmowa i scenarzystka. Do 12. roku życia mieszkała z rodzicami w krajach afrykańskich: Burkina Faso, Kamerunie, Somalii i Senegalu. Jest absolwentką francuskiej szkoły filmowej IDEHEC (Institut des hautes études cinématographiques). Na początku kariery współpracowała z Wimem Wendersem, Costą-Gavrasem, Jakiem Rivette czy Jimem Jarmuschem (przy Poza prawem). Jej debiutancka Czekolada o napięciach rasowych w kolonialnej Afryce lat 50. była nominowana do Złotej Palmy na festiwalu w Cannes. Filmy Denis były wielokrotnie pokazywane na europejskich i światowych festiwalach filmowych, poza Cannes także w Wenecji, Berlinie, Locarno, San Sebastian czy Toronto, zdobywając liczne nagrody, a także uznanie widzów i krytyków. Najnowsze dzieło reżyserki High Life to także jej pierwszy film anglojęzyczny, który powstał z udziałem polskiego producenta Madants i Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. 

 

Czytaj również:

Lukas Dhont: dlaczego bronię „Girl”
i
Kadr z filmu "Girl" © Menuet
Przemyślenia

Lukas Dhont: dlaczego bronię „Girl”

Jan Pelczar

22 marca na ekrany polskich kin wchodzi Girl – film o adeptce baletu, która jest w trakcie zmiany płci. Film nagrodzono jako najlepszy debiut zeszłorocznego festiwalu filmowego w Cannes. Lukas Dhont otrzymał w tej kategorii także Europejską Nagrodę Filmową. W Europie był powszechnie wychwalany. Grand Prix festiwalu przyznała mu publiczność Świdnickiego Festiwalu Filmowego SPEKTRUM. Przez długie miesiące film Dhonta był jednym z poważniejszych kandydatów do oscarowej nominacji w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. Skończyło się na nominacji do Złotego Globu. Film zaatakowali amerykańscy aktywiści LGBTQI. Transkrytyczka Oliver Whitney napisała w „Hollywood Reporter”, że to najgroźniejszy od lat film o transbohaterze. „Sadystyczny”, „porno trauma” – oceniała. Dhontowi zarzucano, że skupił się na fizycznej transformacji swojej bohaterki i pokazywał pełne cierpienia sceny związane z genitaliami. Podkreślano również, że to kolejny film o transbohaterze bez transpłciowego aktora w roli głównej. Byłem zaskoczony takim odbiorem. Po polskiej premierze filmu na Nowych Horyzontach pisałem do „Przekroju”: „w filmie pełnym trudnych i smutnych momentów jest niezwykle dużo światła i radości”. Postanowiłem raz jeszcze porozmawiać z Dhontem i zapytać, jak odebrał to, co wydarzyło się podczas sezonu nagród w Stanach Zjednoczonych.

Jan Pelczar: Nie jestem transpłciowym dziennikarzem i zastanawiam się, czy to dlatego odebrałem Girl tak dobrze. Twoi krytycy to właśnie sugerują – że nakręciłeś o transpłciowej bohaterce film z normatywnego punktu widzenia dla cispubliczności.

Czytaj dalej