Wyłączam dyktafon. „Za dużo się martwisz – mówi wtedy Gary Snyder. – Nie martw się aż tak bardzo, Julia”. Rozmawiamy w pokoju hotelowym w Chicago, gdzie poprzedniego wieczora poeta spotkał się z tłumnie przybyłymi czytelnikami, odpowiedział na wiele pytań, rozdał mnóstwo autografów.
Jest wczesna wiosna 2015 r. Dopadłam go w trasie, żeby dokończyć wywiad rozpoczęty blisko dwa lata wcześniej podczas Festiwalu Miłosza w Krakowie. O ile mi wiadomo, była to jedyna wizyta poety w Polsce, został nam po niej tom Dlaczego kierowcy ciężarówek z drewnem wstają wcześniej niż adepci Zen (zawierający różnej jakości przekłady aż dziesięciorga tłumaczy).
W Chicago rozmawialiśmy o ekologii, etyce troski i o tym, czy poezja może pomóc światu. „Jeśli nie poezja, to co?” – pytał Snyder pół żartem, pół serio. Mniej więcej w tym czasie zaczynało się myślenie, że „kryzys ekologiczny” – nie mówiło się jeszcze o katastrofie – to w dużej mierze kryzys wyobraźni. A skoro tak, to sztuka i poezja faktycznie mają w tej kwestii coś do zrobienia.
Poezja Snydera jest przystępna, dorzeczna i zaangażowana, wierna ludziom oraz innym istotom czującym. W wierszu We wszystkim (z tomu Axe Handles, 1983) poeta wyraża swoje oddanie Ziemi:
Przyrzekam wierność glebie
tej Żółwiej Wyspy
i wszelkim stworzeniom, które tu mieszkają
jednemu ekosystemowi
w całej różnorodności
pod słońcem
Radośnie przenikającym wszystko.
(tłum. Mirosław Drabczyk)
„Żółwia Wyspa” to określenie kontynentu północnoamerykańskiego używane przez jego rdzennych mieszkańców; przyrzeczenie wyznacza kierunek etyczny całej twórczości Snydera. Wyznając wartości głębokiej ekologii, poeta bynajmniej nie odwraca się od spraw społecznych czy cywilizacji, postuluje jednak „reaktywowanie naszego członkostwa w zgromadzeniu Wszystkich Istot”. Pisze o tym w cudownej książce The Practice of the Wild (Praktykowanie dzikości, 1990) zawierającej przesiąknięte buddyjską myślą eseje o ekologii, sztuce, mitach, rdzennych kulturach Ameryki Północnej, języku, poezji – i dobrym, spełnionym ludzkim życiu.
Gary Snyder urodził się w 1930 r. w San Francisco, dorastał w Portland w stanie Oregon, w bliskim kontakcie z przyrodą. Dużo wędrował po górach, ucząc się „etykiety dzikości”. Studiował antropologię i literaturoznawstwo, a następnie języki orientalne na uniwersytecie w Berkeley. Wykonywał także rozmaite prace fizyczne, często związane z przyrodą: budował z tłucznia szlaki turystyczne w górach albo wypatrywał pożarów lasu. Zaprzyjaźnił się z Allenem Ginsbergiem oraz innymi przedstawicielami rodzącego się właśnie ruchu bitników. W październiku 1955 r. wziął udział w legendarnym wieczorze poetyckim w Six Gallery w San Francisco, podczas którego Allen Ginsberg pierwszy raz przeczytał Skowyt. Kerouac opisał ten wieczór we Włóczęgach Dharmy (1958): „[…] gdy Alvah Goldbrook czytał, skamląc płaczliwie, swój najnowszy poemat »Skomlenie«, już zupełnie pijany, wyciągając ramiona ku górze niczym skrzydła wielkiego ptaka, wszyscy dopingowali go: »Leć! leć! leć« (jak podczas jam session), a stary Rheinhold Cacoethes, Goldbrook ojciec wszystkich poetów z Frisco, płakał z radości. Japhy czytał swoje piękne wiersze o Kojocie – bogu Indian północnoamerykańskich z płaskowyżu” (tłum. Marek Obarski). Goldbook to oczywiście Allen Ginsberg, Cacoethes to Kenneth Rexroth, a Japhy – Japhy Rider – to Gary Snyder. Kerouac przedstawia go jako postać charyzmatyczną i zabawną, ale – oględnie mówiąc – powierzchowną i nieodpowiedzialną. Snyder mówił po latach, że „beat” był stanem umysłu, który i jemu się udzielił, choć nie na długo.
Już w 1956 r. poeta wyjechał do Japonii, gdzie przez 12 lat praktykował buddyzm zen i uczył się ekologii. Odbył też podróż do Indii, podczas której wraz z Allenem Ginsbergiem spotkał się z Dalajlamą. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych osiadł w górach Sierra Nevada we własnoręcznie zbudowanym domu, w którym mieszka do dziś, pisząc i działając na rzecz wszystkich istot. Zgodnie ze złożonym przyrzeczeniem przeciwstawia się systemowi niszczącemu nie tylko Ziemię, lecz także nasze dusze, czyniącemu z nas bohaterów wiersza Transakcja, którzy wymieniają „drogocenny czas na rzeczy” (tłum. Adam Szostkiewicz). Dorobek literacki Gary’ego Snydera obejmuje kilkanaście tomów poetyckich, eseje oraz przekłady z chińskiego i japońskiego. Jest laureatem wielu nagród, w tym Pulitzera w 1975 r. Pisze prostymi zdaniami, nieefekciarsko, za to w punkt:
W Bloody Run
w walącym się tartaku
znaleźliśmy grzyb o kapeluszu
średnicy jednej stopy
Poczułem się malutki.
Był tak niezwykle
rzadki i wielki,
do tego jadalny.
„Książę”
(Spotkanie z pieczarką olbrzymią, tłum. Andrzej Szuba)
Od pierwszego spotkania pozostaję pod wrażeniem szczerej i radosnej energii tego niestrudzonego wędrowca. Podczas rozmowy jest w pełni obecny, uważny, zaciekawiony. Naprawdę odpowiada na pytania, zastanawia się, nie recytuje „gotowców”. „Nie martw się aż tak bardzo” – mówi w końcu z uśmiechem. Czy to znaczy, że mam się nie przejmować, że powinnam zobojętnieć? Nic podobnego: chodzi o to, że z zamartwiania się nie wynika nic pożytecznego. „Po prostu rób, co do ciebie należy, wykonuj swoją pracę”. Szczera, bezinteresowna troska nie przeżywa samej siebie. A humor i śmiech to elementy „etykiety dzikości”. Bez nich nie damy rady.