
Stany uprzywilejowane stoją paradoksami. Ten podstawowy: oto Polak, który chciałby być Austriakiem, ale wszystko, na co go stać – pominąwszy oczywisty dla każdego intelektualisty polskiego epizod tęsknoty do bycia Żydem i ubolewania, że się nim nie jest – to rozbudzanie wątpliwości, czy aby nie jest Czechem. Bo Polak tak nie pisze.
Nie jest to eleganckie żartować z nazwisk, zwłaszcza nieśmiesznie, ale przecież sam Polak żartuje, sam Polak swoją polskość – ze sobą – dyskutuje. I swoją krakowskość, bo to akurat na jedno wychodzi. Tylko że Polak z Tarnobrzega jest z Mielca właściwie. Jego krakowskość przyjęta jest sztucznie, zdobyta awansem, ustanowiona na poczuciu, że nie jest na stałe i nie do użycia przy każdej okazji. Mielec jawi się jako kompleks, ale i jako chwilowa od krakowskości ucieczka. Jak w opowiadaniu Świętowanie, gdy przywołany jako miejsce urodzenia służy za fortel, po który można sięgnąć, by z Sarmaty zrobić gówniarza i prowincjusza, gdy podczas urlopu na Helu dumny tubylec zapyta o rzecz fundamentalną: Wisła czy Cracovia? No to jak to, da się ukończyć filozofię na „uniwersytecie wyznaniowym” i spędzić