Stany uprzywilejowane stoją paradoksami. Ten podstawowy: oto Polak, który chciałby być Austriakiem, ale wszystko, na co go stać – pominąwszy oczywisty dla każdego intelektualisty polskiego epizod tęsknoty do bycia Żydem i ubolewania, że się nim nie jest – to rozbudzanie wątpliwości, czy aby nie jest Czechem. Bo Polak tak nie pisze.
Nie jest to eleganckie żartować z nazwisk, zwłaszcza nieśmiesznie, ale przecież sam Polak żartuje, sam Polak swoją polskość – ze sobą – dyskutuje. I swoją krakowskość, bo to akurat na jedno wychodzi. Tylko że Polak z Tarnobrzega jest z Mielca właściwie. Jego krakowskość przyjęta jest sztucznie, zdobyta awansem, ustanowiona na poczuciu, że nie jest na stałe i nie do użycia przy każdej okazji. Mielec jawi się jako kompleks, ale i jako chwilowa od krakowskości ucieczka. Jak w opowiadaniu Świętowanie, gdy przywołany jako miejsce urodzenia służy za fortel, po który można sięgnąć, by z Sarmaty zrobić gówniarza i prowincjusza, gdy podczas urlopu na Helu dumny tubylec zapyta o rzecz fundamentalną: Wisła czy Cracovia? No to jak to, da się ukończyć filozofię na „uniwersytecie wyznaniowym” i spędzić życie w mieście, którego krypty wręcz naszpikowane są wieszczami, a Polski nie wychwalać, nocami o niej nie śnić? Da się.
Do literatury Marcin Polak przychodzi jednak z obciążeniem. Tak długo jako filozof zajmował się Thomasem Bernhardem, że czego by teraz nie napisał, będzie o dawnego mistrza pytany, a jego debiutancka książka będzie należycie przez ten filtr prześwietlana. A Stany uprzywilejowane są tego wpływu tak potwierdzeniem jak przewalczaniem. Potwierdzenie; dwa opowiadania z Bernhardem w tle, kilka nawiązań, motto z Masy i władzy Eliasa Canettiego, po wydaniu której tenże spotkał się pierwszy raz z Bernhardem, widząc w nim swojego ucznia. Przewalczenie jest ostentacyjne i zasadnicze, jakby tylko w taki sposób zapewniało autorską samodzielność. Zresztą może wobec Bernharda tylko tak można: jak on rozprawiać, do tego robić dziwne miny, wynaturzać kroki w tańcu?
Z tym Marcin Polak nie ma problemu, należy bowiem do tych, którzy jeśli trzeba, z kamienną twarzą sprzedadzą komuś największą blagę. Inaczej nie powstałaby Instrukcja napisania powieści bernhardowskiej, karkołomny pastisz stylu Austriaka i rzeczywista instrukcja realizowana „w czasie rzeczywistym”. Narrator, wiadomo – Polak lub ktoś do niego zbliżony, bo siebie i swoją biografię czyni on w Stanach przedmiotem kreacji – uruchamia fabułę, do której wprowadza alter ego, niejakiego Ginkę. Gra staje się zatem piętrowa i jeszcze przedniejsza. Historia Ginki znana jest z tego, co Ginko opowiedział Karłowiczowi, ten zaś Narratorowi – ten ich słowa przytacza, czasem wiernie, a całość parodiuje dramaturgię tej szkatułkowej konstrukcji, gubiąc głos wiodący (dla Bernharda była ona raczej kluczem do tego, co w bohaterach nieuświadomione, Polak powtarza ten gest, ale i wykrzywia go, pomniejsza).
Pastisz odbywa się nie tylko na poziomie narracji, języka i stylu – to jego konieczne narzędzia. Przede wszystkim zasadzony jest na przepisaniu oryginalnych austriackich warunków na warunki polskie – zasadniczym problemie dla Narratora prowadzącego kurs pisarski i podstawowym doświadczeniu Polaka jako autora Stanów. I na próbie ustalenia takich odpowiedników, przyznajmy znów – skarlałych, by obnażając konwencjonalność Bernharda nie odbierać mu wielkości, a pisarstwu własnemu sensu. Przepisując powieść bernhardowską na polski, Polak w końcu odrywa się od Bernharda i gra na siebie. Wprowadza też jeden z głównych lejtmotywów tego zbioru – relację podrzędności i nadrzędności tego, co bliskie, tutejsze wobec tego, co „stamtąd”.
Instrukcja jest bernhardowska, bo składa się z zajadłych rozległych tyrad, które – w założeniu – niweczą i totalnej krytyce poddają małość adwersarzy, koterii, społeczeństwa, narodu, państwa. Cóż to jednak za rzeczywistość? Jaka jest jej miara? Dostaje się Dehnelowi – za napisanie Krivoklata, którego Narrator nie musi czytać, by wiedzieć, co tam jest napisanie („mogę przyjąć, że Dehnel z całą pewnością nikogo w swojej książce nie niweczy, przeciwnie, jest grzeczny, uczynny, przeprowadzi staruszka przez ruchliwą ulicę”). Dostaje się chrześcijaństwu, które „nie pozwoliło Pascalowi dojrzeć, geniusz, zamiast zostać geniuszem tragicznym, wybrał pozycję chrześcijańskiego zeloty, ze strachu przed otchłanią”. Dostaje się filozofii chrześcijańskiej, która jest wewnętrznie sprzeczna: „Z polskich profesorów filozofii najgorsi są więc profesorowie zajmujący się tak zwaną filozofią chrześcijańską, czyli profesorowie katoliccy […] Otrzymują oni regularną pensję za zmyślanie pseudofilozoficznych uzasadnień dla katolickich dogmatów. Ukrywają przy tym fakt, że nic o niczym nie wiadomo”. Dostaje się pisarzom długoletnim emigrantom i tym dwujęzycznym, którzy są „zwyczajnymi oszustami piszącymi o dwóch narodach, przy czym oczywiście to oszustwo winduje ich prozę na wyższy poziom”, a oni wykonują unik od podstawowego problemu, który brzmi: „Polak może pisać wyłącznie o Polsce, chyba, że nie chce napisać powieści bernhardowskiej, tylko jakąś inną, na przykład balzakowską (Dehnel)”.
Skoro można i warto pisać tylko powieści bernhardowskie, i tylko o kraju, z którego się jest, Polak pisze o Polsce, ale wtedy okazuje się, że ktoś już tu przed nim był! Dlatego jego Ginko uwikłany jest w realia: w polski światek akademicki i w relacje: z figurą intelektualnego guru, wykładowcy „uniwersytetu wyznaniowego”, Adolfem, palącym haszysz kierownikiem Zakładu Filozofii Chrześcijańskiej, zubożałym szlachcicem grywającym w mieszkaniu mazurki Chopina. Imię ma guru jakoby z Bernharda, ale już nazwiskiem – Dobropolski – ów szemrany arystokrata ducha i potomek zbiedniałego rodu, ale i sam Ginko, odsyłają do drugiego patrona Stanów. Aspirujący do uznania student Glinko to przecież upupiający młokosów nieśmiertelny Pimko, ale z innego czasu i przed profesurą, którą zyska, jeśli stanie się jak Adolf. Gombrowicz, oczywiście. Bliski jego frazie jest erupcyjny, orgiastyczny, epifaniczny styl Polaka.
Polak unika jednak kopiowania tak Bernharda, jak Gombrowicza. To nie tyrady demona intelektu, pod którymi skrywa się głęboka śmieszność wszystkiego, oraz nie galopady i archaizujące stylizacje, ale serie kolejnych myślowych wybuchów i przeskoków – gadulstwo. Polak gada, opowiada, nawija, bawi, koloryzuje, czasem goniąc za efektem, za dowcipną puentą, czasem poświęcając opowieść dla detalu lub długo chowanej myśli. Narrator w Stanach uprzywilejowanych silnie osadzony jest w świecie, w którym tkwi. To świat, skarlały i podrzędny, nim kieruje, popycha go, odbija niczym kulkę zamkniętą we flipperze. Co za szczęście, że nie robi to z Polaka pisarza zaangażowanego, agitatora i krytykanta – cechy świata Stanów uprzywilejowanych wydobywają raczej poczucie niedopasowania, nieadekwatności. Stąd w kolejnych opowiadaniach sytuacje codzienne, banalne, powszednie jako oś zdarzeń, i przytłaczające: dorabianie w Polsce i Austrii klucza, którego dorobić się nie da; holowanie samochodu; oglądanie w łóżku seriali; wycieczka na Grzesia i oglądanie mijanych turystów; leniwe rozmowy i obserwowanie ludzi na plaży; zakupy w sklepie spożywczym; próby zainstalowania się z laptopem w kwaterze, by wreszcie dokończyć książkę. Stąd nieustanna autoironia, zapis „życiowych” drobnostek, za którymi może kryje się jakaś szersza prawidłowość lub perspektywa – i odkrywanie tej prawidłowości, konfrontowanie się z „kosmosem” małych spraw, nadawanie im znaczeń.
Nie chcę powiedzieć, że Polak pisze „o tym i o tym”, bo to odebrałoby przyjemność z tej „powieści z opowiadań” czy sylwy (z racji wielości gatunków), jaką są Stany uprzywilejowane. Nawet jeśli nie wszystkie z tych miniatur, miniesejów czy powiastek (nomen omen) filozoficznych olśniewają lub jeśli są po prostu zbędne – jak konwencjonalna Betula pendula czy zaskakująco nieśmieszny Magiczny namiot z patyków. Nawet jeśli w tym dobrze zredagowanym zbiorze zbyt często powtarzanym chwytem jest ubranie serii spostrzeżeń czy małego wywodu w mniej lub bardziej pretekstową fabułę („Prymicje”, „Grześ”). Gdyby szukać „tematu”, to jest nim stałe podważanie „czegoś” i niewiara w „coś”, głównie własnej (narratora) wiedzy, pochodzenia, wiary, sensu zajmowania się literaturą, filozofią, umiejętności myślenia czy generalnie przekonanie, że wszystkie pojęcia i kategorie, jakimi się posługujemy, to swoiste fikcje stworzone przez człowieka po to, by nie tracić orientacji w tym, co nazywamy światem i życiem. Jak w opowiadaniu Z Miłoszem w Warszawie, jednym ze znakomitszych, gdzie Polakopodobny narrator z synem nocują w mieszkaniu kuzyna. Dzięki temu mają dostęp do „najbogatszej biblioteki domowej miast Warszawy” złożonej z żelaznego kanonu: Kafka, Faulkner, Kundera etc., który to księgozbiór po nieudanej próbie zainteresowania zblazowanego nastolatka Bakakajem zaczyna stawiać opór. Ów książkowy cud niczemu nie służy – składa się z książek tak upakowanych na półkach, że niemożliwe jest włożenie choćby jednej z niego wyjętej. „Nicość szczeliny nie rozpościera się wystarczająco” – rzuca ojciec intelektualista do syna, po czym pocąc się, wyjmuje Pornografię i z palcami między Trans-Atlantykiem a Bakakajem czeka na posiłki. Całkiem słusznie. Powinno się tam znaleźć miejsce i dla Polaka.