Tarantino, czyli tysiące filmów w głowie
Przemyślenia

Tarantino, czyli tysiące filmów w głowie

Anna Wyrwik
Czyta się 5 minut

Dokument 21 Years: Quentin Tarantino jest drugim filmem z serii (pierwszy był o Richardzie Linklaterze, tym od Boyhood) tworzonej przez Tarę Wood.

Jest zwyczajny, nie na miarę dokumentów biograficznych Asifa Kapadii (Senna, Amy, Diego), to nie ten nowoczesny styl robienia tego typu obrazów. Ale też cel jest inny. Wood nie zamierzała wchodzić w psychikę swego bohatera ani odpowiadać na pytania, które mogłyby nurtować jego fanów czy krytyków. Chciała po prostu wystawić laurkę mistrzowi kina. Mamy więc zwykłą chronologiczną historię z kadrami z filmów i planów, z paroma animacjami oraz wypowiedziami gości wprost do kamery. Są tu m.in. Michael Madsen, Samuel L. Jackson, Tim Roth, Jennifer Jason Leigh, Kurt Russell, Christoph Waltz, Jamie Foxx, Robert Forster, Zoë Bell, ale sam główny bohater przed kamerą już nie siada – pojawia się tylko we fragmentach archiwalnych oraz cytowanych kultowych wypowiedziach wypisanych na ekranie. Film ten warto jednak obejrzeć, bo fajnie wprowadza w kino Quentina Tarantino. Ale najbardziej warto go obejrzeć, żeby potem ponownie (chyba że po raz pierwszy – wtedy zazdroszczę) obejrzeć kolejno jego filmy.

Wood skupia się na autorskich filmach reżysera, a także wspomina o dwóch słynnych scenariuszach, które nakręcił ktoś inny (Prawdziwy romans w reż. Tony’ego Scotta i Urodzeni mordercy w reż. Olivera Stone’a) i pierwszej amatorskiej próbie pt. My Best Friend’s Birthday. Nie ma natomiast nic na temat choćby Czterech pokoi, Od zmierzchu do świtu czy Sin City: Miasta grzechu, w których Tarantino też maczał palce, ani o jego epizodach aktorskich. Jest osiem filmów – drugi tytuł dokumentu brzmi QT8: The First Eight (film powstawał, gdy Pewnego razu w… Hollywood było świeżo po premierze, bo tutaj jest ono dodatkiem na koniec opowieści) i ta liczba ma tu znaczenie, bo, jak wiadomo, reżyser zapowiedział, że nakręci 10 filmów i basta. Brad Pitt mówi w dokumencie, że Tarantino ma już w planach coś nowego.

To oryginalne podejście, ale Quentin Tarantino oryginalny był od zawsze. Urodził się w 1963 r. w Knoxville w stanie Tennessee, czyli tam skąd pochodzi zegarek Butcha Coolidge’a granego przez Bruce’a Willisa w Pulp Fiction (wątki biograficzne w filmach Tarantino to spory i oddzielny temat). Od dziecka namiętnie oglądał filmy, jeden za drugim. Będąc nastolatkiem, rzucił szkołę i zatrudnił się w kinie dla dorosłych. Ale to już w Kalifornii, dokąd w dzieciństwie przeprowadził się z mamą i ojczymem. Potem zaczął pracę w wypożyczalni kaset wideo „Video Archives” w Manhattan Beach, co – jak do dziś mówi – uratowało jego życie. Kilka lat później z hukiem wdarł się w świat kina niezależną produkcją Wściekłe psy (1992), by za dwa lata wysadzić ten świat filmem Pulp Fiction. Bez akademickiego wykształcenia, ale za to z milionami kadrów z tysięcy filmów w głowie, brawurą i miłością do kina, którą widać w każdej klatce każdego jego kolejnego dzieła, stał się jednym z najsłynniejszych i najbardziej rozpoznawalnych (współczesnych) reżyserów.

Powiedział kiedyś: „Kradnę ze wszystkiego. Wielcy artyści kradną, nie składają hołdów”. Jego filmy są pełne cytatów z dziesiątków innych filmów, nieukrywanych, a wręcz uwypuklanych nawiązań i dosłownych kopii, jak pop-art Andy’ego Warhola i Roya Lichtensteina czy kolaże Roberta Rauschenberga, które z fragmentów wielu różnych treści tworzą osobną całość, nową jakość i zgraną historię. Postmodernizm! Te skradzione kadry, które u Tarantino zyskują nowe życie, są jego filmów nieodłącznym elementem. W dokumencie pada określenie „Quentin’s Universe”, bo to właśnie Wszechświat Quentina Tarantino rozpościera się przed nami, gdy połączymy w całość wszystkie jego dzieła. Elementami tego uniwersum są pistolety, neony, stare samochody, hektolitry krwi, fantastyczne ścieżki dźwiękowe, istniejące tylko w tym wszechświecie i wymyślane przez jego twórcę produkty (np. napój G.O., Big Kahuna Burger, jedzenie dla psów marki Wolf’s Tooth czy słynne papierosy Red Apple, które pali większość bohaterów, a Rick Dalton grany przez Leonardo DiCaprio z Pewnego razu w… Hollywood reklamuje je po napisach końcowych niczym kowboj od Marlboro, informując przy okazji, że marka powstała w 1862 r.), nigdy-nienudzące-się przegadane dialogi („mają system metryczny”), kobiece stopy.

Mieszkańcy tego wszechświata to porąbani ludzie o fascynujących biografiach, nieobliczalnie podchodzący do niespodziewanych zwrotów akcji, połączeni wzajemnymi relacjami na przestrzeni czasu i miejsca (patrz: bracia Vic i Vincent Vega, prapradziad Archiego Hicoxa z Bękartów wojnyNienawistnej ósemce czy ojciec Lee Donowitza z Prawdziwego romansu, Donny Donowitz w Bękartach wojny, a takich koligacji jest więcej). Wielu z tych bohaterów to kobiety. Jak tak policzyć, to z dziewięciu filmów są one głównymi bohaterkami czterech (Jackie Brown, Kill Bill, Kill Bill 2, Grindhouse: Death Proof), a w pozostałych (może poza Wściekłymi psami) pełnią ważne funkcje. Quentin Tarantino daje im siłę i władzę, jaką rzadko dostają od któregokolwiek innego reżysera, a ich mszczenie się na mężczyznach, jak choćby w Death Proof, gdzie w końcu dopadają Kaskadera Mike’a i dosłownie skopują mu dupę to już zwyczajny feminizm. Tara Wood nie wgłębia się w kobiece wątki biografii Tarantino związane ze sprawą Harveya Weinsteina (wieloletniego producenta filmów Quentina; sam reżyser przyznał: „Wiedziałem wystarczająco dużo, by coś z tym zrobić”) i historią wypadku samochodowego Umy Thurman podczas kręcenia filmu Kill Bill. O obu wspomina, zarysowując problem, podając cytat z tłumaczenia reżysera, jakiś komentarz – i tyle.

Czytałam kiedyś internetową dyskusję na temat filmu Death Proof, który był pierwszą częścią dylogii Grindhouse (drugą była Planet Terror Roberta Rodrigueza, z którym Tarantino wielokrotnie współpracował – pamiętacie go choćby z baru w Desperado?). Wiele osób narzekało, że nie tak dobry, jak inne, że bez sensu, że zwykła rozrywka, że o co w ogóle chodzi, ktoś pisał, że reżysera nie zrozumieli, ktoś inny, że jak można na ten film iść drugi raz. W sumie: albo arcydzieło – albo wypadek przy pracy. A to był właśnie Quentin Tarantino w czystej postaci! Inspirował się horrorami klasy B spod znaku takich gatunków, jak kino eksploatacji (zazwyczaj amatorskie o zombie, kanibalizmie, seksie, gwałtach, zemstach itp.) i gore, które puszczane były właśnie w grindhouse’ach, starych, amerykańskich kinach dla dorosłych stawiających na niezależne, niskobudżetowe produkcje. Death Proof to dzieło człowieka, który kino poznał od podszewki, wchodząc w każdy jego zakątek i potrafiąc z każdego wyciągnąć coś charakterystycznego. I bawi się przy tym wspaniale! W dokumencie Tary Wood Eli Roth opowiada, jak na planie przy kręceniu scen barowych, w których Quentin grał barmana, cała obsada zaczęła pić shoty. Była zabawa. Tarantino od zawsze zabrania zabierania telefonów komórkowych na plan. Tam ma być fajnie, ma być wspólnota, wspólna radość z tworzenia kina, śpiew, taniec i śmiech. Cieszmy się, że kręcimy film, bo kręcenie filmów to dla Quentina Tarantino pasja, której poświęcił życie. Przynajmniej do tego 10., który pojawi się pewnie niebawem… A co potem?


Jeśli podoba Ci się, to co robimy – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ

Czytaj również:

Film, który nakręcił Lars
Przemyślenia

Film, który nakręcił Lars

Jakub Popielecki

Domu, który zbudował Jack pojawia się obraz mężczyzny idącego ulicą. Pod światłami kolejnych latarń jego cień raz wydłuża się, raz skraca, znika za plecami, by znowu pojawić się znienacka przed nim. To metafora kompulsywnej mrocznej obsesji, która może równie dobrze być uzależnieniem, co morderczym zewem krwi. Ale to też po prostu cień Larsa von Triera, ciężar jego dorobku, wizerunek persona non grata, gęba enfant terrible: bagaż reputacji, który reżyser dźwiga i z którym postanowił się zmierzyć. Oczywiście w swoim stylu, z erudycyjnym rozmachem i smarkatą złośliwością zarazem. „Mówicie, że jestem taki straszny? A więc macie film o artyście jako seryjnym mordercy”.

Von Trier kontynuuje tu rozpoczętą jakiś czas temu zabawę z gatunkami: w Antychryście był to horror, w Melancholii – kino katastroficzne, a w Nimfomance – porno. Tym razem reżyser proponuje coś w stylu pamiętnego Dextera: zabójca nie jest antagonistą, tylko głównym bohaterem, a my – wykiwani przez mechanizm projekcji-identyfikacji – jeszcze mu na dodatek kibicujemy. Choć to może przesada: tytułowy Jack (Matt Dillon) nie jest ani odrobinę tak sympatyczny jak jego serialowy kolega po fachu. Ale też nie o sympatię tu chodzi.

Czytaj dalej