Miasto ogłasza konkurs na realizację zadań z zakresu kultury? To piszę od razu cztery projekty, bez zastanawiania się, co właściwie chciałbym zrobić. Żeby tylko nie stracić jakiejś szansy… tylko na co?! Trochę ludzi teraz naprawdę zorientuje się, że to gonienie swojego ogona nie jest konieczne. Michał Borkiewicz opowiada Kamilowi Bałukowi o skutkach pandemii oraz o (niełatwej) umiejętności odpuszczania.
Kamil Bałuk: Bywalcy Placu Zbawiciela w Warszawie w połowie marca zamarli. Plan B przestał działać po raz pierwszy od kilkunastu lat istnienia.
Michał Borkiewicz: Kiedy to się zaczęło, to z dnia na dzień, z każdym kolejnym komunikatem zmieniało się nastawienie ludzi, ale i nasze. Nie byliśmy pewni, czy zamykanie Planu to najlepsze, co wtedy można było zrobić, ale uznaliśmy, że lepiej przegiąć w stronę odpowiedzialności, niż chojraczyć, a potem mieć wyrzuty sumienia.
Gdy pojawiało się coraz więcej sensownych argumentów za tym, żeby spłaszczać krzywą zachorowań i nie przeciążać systemu zdrowia, stwierdziliśmy, że nie ma wyboru, zamykamy. Niezły to był timing, bo dzień później było już oficjalne zalecenie.
Trudna decyzja?
Mamy około 20 osób na utrzymaniu i wcale nie takie duże oszczędności. A ważne było, żeby nie zostawić naszej ekipy na lodzie. Zdecydowaliśmy, że wszyscy, dla których praca w Planie jest ważnym źródłem przychodów, dostaną kasę na przeżycie. Niezależnie od formy zatrudnienia. Zrobiliśmy też mały remont, głównie po to, żeby ludzie mogli sobie dorobić. Wydawało nam się to naturalne, ale doszły nas słuchy, że są knajpy, które z miejsca powiedziały pracownikom „cześć!”. Nie każde miejsce mogło skorzystać z tarczy antykryzysowej, sporo się ich zamknęło. Jak zwykle, najbardziej dostało się tym pracującym dorywczo albo na czarno. A podobno to taki demokratyczny wirus.
Nie baliście się plajty?
Jak każdy. Obcięliśmy z kosztów to, co mogliśmy, odroczyliśmy te płatności, od których nie zależała bezpośrednio czyjaś egzystencja. Wynajmujemy lokale od miasta, więc dostaliśmy dużą obniżkę czynszu. Zastanawialiśmy się, czy brać kredyt. Zbiórka pieniędzy w sieci byłaby ostatecznością, nie chcieliśmy tego robić, mając świadomość, że innym jest jeszcze trudniej, a Plan sobie pewnie poradzi. Udostępniałem chętnie zbiórki znajomych miejsc, które wpadły w kłopoty, a które nie były tylko biznesami, a czymś więcej – jak Pogłos czy Stół Powszechny.
To miał być rok jak każdy inny. Wziąłem sobie urlop, pierwszy raz od wielu lat dwumiesięczny. Wróciłem gotowy, by wskakiwać w wir pracy jak zwykle, a tu – niespodzianka!
Jak nastroje wśród hipsterów po tylu tygodniach kwarantanny?
Wiesz, że całkiem długo nie znałem słowa „hipsterzy”? Plan B działał już kilka ładnych lat, kiedy je usłyszałem po raz pierwszy. W sumie wciąż nie wiem, co to tak naprawdę znaczy, więc ciężko mi odpowiedzieć.
Plan B nie był wymyślony właśnie dla nich?
To od początku: miałem jakieś 25 lat i byłem muzycznym nerdem, superwkręconym w to, co się działo na warszawskiej scenie muzyki niezależnej. Chcieliśmy ze znajomymi zrobić miejsce, jakiego nam mega wtedy brakowało – otwarte dla nowych kulturalnych i społecznych inicjatyw. Organizować koncerty i promować fajne idee. Myślałem, że fajnie byłoby z tego żyć, ale potrzeby finansowe miałem i w sumie wciąż mam niewielkie, więc to nie był główny temat. Chwilę po Planie B otworzyliśmy Powiększenie, cel był ten sam – po prostu nie mieściliśmy się z pomysłami w Planie, w którym zaczęło być tłoczno. Powiększenie działało megaintensywnie przez pięć lat. Codziennie coś się tam działo, zdarzyło mi się raz zorganizować 25 koncertów w miesiącu. Aż przyszedł taki moment, że zdecydowaliśmy się je zamknąć.
To zdziwiło wiele osób. Zrobiliście dziesiątki fajnych koncertów, NOMEANSNO, Mentalcut, No Age. Rozwijaliście się.
Zamknęliśmy z kilku powodów, ale osobiście byłem już zmęczony. Pracowałem po kilkanaście godzin dziennie, pewnie trochę z rozpędu oraz nieumiejętności odpuszczania, i zauważyłem, że tracę dystans do tego, co robię. Może jest też tak, że jak kończy mi się zapał, to robię się leniwy? Chciałem zwolnić i skupić się na robieniu rzeczy przemyślanych i takich, na których naprawdę mi zależy. Wiedziałem, że jeśli Powiększenie zniknie i nie będzie tych kilkudziesięciu koncertów i imprez w miesiącu, to Warszawa nie cofnie się 10 lat w rozwoju. Pojawiły się w międzyczasie inne miejsca, a ja nie miałem żadnej ochoty się ścigać, kto zrobi więcej i lepiej. Wręcz przeciwnie, byłem szczęśliwy, że mogę pójść na freejazzowy koncert gdzieś indziej.
Prowadzenie knajp było też dla mnie od początku tylko środkiem do celu. Nigdy nie chciałem po prostu lać ludziom piwa.
Jak to? To co chciałeś robić?
Zajmować się polityką. Lejąc piwo, oczywiście. I wódkę.
A, to ładne.
To trochę żart z tych wracających jak bumerang tekstów typu: „Zajmijcie się laniem piwa, a nie polityką”. Słyszymy je prawie za każdym razem, gdy zabierzemy głos w jakiejś sprawie, która wydaje nam się ważna. A przecież, kiedy tworzysz miejsce, które ma promować jakieś idee w sztuce, otwartość, przełamywanie barier, to siłą rzeczy nie możesz abstrahować od tego, co się dzieje dookoła. Scena niezależna zawsze kojarzyła mi się z zaangażowaniem społecznym. Spójrz na waszyngtońską scenę gitarową, koncerty antywojenne Fugazi, cały tamtejszy nurt D.I.Y, czy scenę punkową. Jeśli możesz komuś pomóc albo sprzeciwić się czemuś, powinieneś wykorzystywać takie narzędzia i możliwości, jakie masz – niezależnie czy robisz koncerty, czy sprzedajesz lody na patyku.
A nie uważasz, że zdobywając tak szerokie grono gości, jak w wypadku Planu B, kiedy każdy w Warszawie zna to miejsce, otwierasz się równocześnie na całą masę ludzi, dla których to zaangażowanie się nie liczy? Nawet jeśli ktoś lubi miejsce, ceni muzykę, to może na tym kończy się dla niego jego rola?
Jasne, ale tym bardziej ma to sens. To totalnie zaje*****a możliwość dotarcia do ludzi, do których normalnie nie docierają zaangażowane projekty! Nie wierzę w skuteczne przebijanie się do świadomości społecznej, bez zaangażowania tych, którzy swoją popularność zdobyli, zajmując się zupełnie czym innym. Dlatego tak ważne są kampanie, w które włączają się celebryci czy właśnie środowiska klubowe, które docierają znacznie szerzej niż NGO-sy. Czasem jeden post do tysięcy przypadkowych ludzi zmieni rzeczywistość bardziej niż 100 antykapitalistycznych debat na squocie, gdzie wszyscy właściwie się ze sobą zgadzają co do tego, co jest ok, a co nie.
Mówię tu w dużym uproszczeniu o pewnym mechanizmie, nie przypisuję akurat sobie jakichś supermocy i nie podważam sensu spotkań dla aktywistów. Ale prowadzimy popularną knajpę i to daje całkiem sporo możliwości wpływania na rzeczywistość. Niekoniecznie publikując manifest, jaką to jesteśmy lewacką knajpą, bardziej na zasadzie wrzucania konkretnych działań w tłum.
Które były dla Ciebie najważniejsze?
Te równościowe i antydyskryminacyjne. Plan B określano od początku jako gay friendly, organizowaliśmy wydarzenia z aktywistami LGBT, co było naturalne, bo mój wspólnik Paweł pracował w Le Madame. Sporo osób z tego środowiska od razu poczuło się u nas jak w domu. Poza tym organizowaliśmy wydarzenia promujące świadomą konsumpcję, antywojenne, wielokulturowe.
Później pojawił się temat uchodźców. Sporo na ten temat czytałem. Wzbierała we mnie złość, miałem wrażenie, że wszyscy mają to w dupie i że jako uprzywilejowani obywatele Europy bierzemy udział w systemowej zbrodni, a większość z nas nawet o tym nie wie. Kiedy pojawił się pomysł, żeby cokolwiek z tym zrobić, wskoczyłem w to jak w ogień, żeby trochę to poczucie bezsilności i złości rozładować.
Co dokładnie zrobiliście?
Pod koniec 2013 r. kumpel powiedział mi, że przejeżdżał obok obozu dla uchodźców w Bułgarii. W starej, wojskowej bazie przy tureckiej granicy upchnięto kilka tysięcy osób, głównie Syryjczyków. Masakra. Wylądowali albo w halach bez okien, albo w namiotach na śniegu i błocie, nie mieli jedzenia, ludzie chorowali, rodzili w tym błocie. Nikt im nie pomagał, może jakaś garstka ludzi, głównie z okolic.
Zrobiliśmy wydarzenie na Facebooku, rozesłaliśmy maile, powiesiliśmy parę plakatów. I szok! To był okres świąteczny, mało ludzi w Warszawie, a my zebraliśmy w parę dni 30 ton rzeczy i sporo kasy.
Zaangażowało się w to kilka tysięcy osób.
I widzisz, niby słabo się rozmawia o ciężkich tematach przy browarze, ale okazało się, że wokół Planu B kręci się naprawdę mnóstwo fajnych ludzi. To było megamotywujące. Spotkaliśmy się wtedy z Marysią Złonkiewicz, która też od jakiegoś czasu chciała coś robić dla Syryjczyków. Założyliśmy na początek profil na Facebooku, przez który chcieliśmy informować o różnych działaniach, nie tylko naszych. Nazwaliśmy go Chlebem i Solą.
W międzyczasie profil Chlebem i Solą jako fanpage urósł do poziomu Planu B.
Tak, to niesamowite jak dużo ludzi kojarzy ten profil i angażuje się w działanie! A zaczęło się właśnie od tej bezpośredniej pomocy na Bałkanach. Wiedziałem, że dzięki takim wyjazdom łatwiej jest zwrócić uwagę mediów i społeczeństwa, a dzięki temu mieć większy wpływ na opinię publiczną w Polsce. Nie miałem nigdy parcia na szkło, ale zmusiłem się do mówienia o tym, co robimy, bo dzięki temu mogliśmy zachęcać innych do podobnych działań.
Potem coraz bardziej koncentrowaliśmy się na uchodźcach w Polsce, wsparciu NGO-sów, które często nie potrafiły się przebić do szerszej publiczności. Współorganizowaliśmy kampanie, aż w końcu zaczęliśmy regularną, codzienną pracę z uchodźcami w Warszawie i okolicach.
Kim są warszawscy uchodźcy?
To głównie Czeczeni i obywatele byłych republik radzieckich. Wspieramy przy wyprowadzce z ośrodków, szukamy mieszkań i pracy, przywozimy meble, które wcześniej zbieramy od ludzi. Z grupą kilkudziesięciu wolontariuszy pomagamy dzieciakom uchodźczym w lekcjach, pośrednio mamy też kontakt z ich rodzinami. Działania koordynuje przede wszystkim Marysia, ja czasem pomagam. Równolegle cały czas działamy medialnie, na przykład poprzez założoną przez nas stronę: uchodzcy.info.
Zdaniem moim i znajomych dziennikarzy, to przez długi czas było najrzetelniejsze źródło wiedzy o uchodźcach po polsku. Walczyliście z kłamstwami pojawiającymi się w social mediach.
Niestety ostatnio to trochę zaniedbany projekt. W tej sprawie jest tyle do zrobienia, że czasem odstawiasz jakiś pomysł na bok i zajmujesz się tymi pilniejszymi. Temat uchodźców przycichł w mediach, nie trzeba już prostować 10 bzdur dziennie, więc skupiliśmy się na bezpośredniej pracy z uchodźcami, to się mocno rozwinęło. My, w sensie Chlebem i Solą, bo ja się troszkę wycofałem z pierwszej linii, przestałem też na dłużej jeździć na Bałkany. Poczułem, że muszę się trochę znowu skupić na swoim życiu i innych rzeczach, którymi się zajmuję.
Coś jest nie tak z pomaganiem?
Wszystko jest ok, ale to kwestia indywidualnych predyspozycji i zachowania zdrowej równowagi. Wchodząc w taki temat, bardzo łatwo się zatracić i przestać robić cokolwiek innego. Takie bezpośrednie, doraźne pomaganie ludziom, jak nasze na Bałkanach, to coś, co ciężko przestać robić. Z jednej strony masz poczucie sprawczości, głodnym ludziom dajesz jedzenie, a marznącym dajesz koc, dosłownie pomagasz przetrwać, więc jesteś trochę jak superbohater. Z drugiej strony, widzisz totalną krzywdę i niesprawiedliwość, coś, na co masz niewielki wpływ i to jest megafrustrujące. Mało się o tym mówi, ale znam wolontariuszy, którzy po paru miesiącach mieli klasyczne PTSD. Stawali się bezużyteczni, sfrustrowani, tak naprawdę bardziej przeszkadzali reszcie. Są oczywiście tacy, którzy pracują tak latami. Bardzo ich podziwiam, ale chyba się do tego nie nadaję.
Potrzebowałem trochę więcej czasu dla siebie, żeby nie zapomnieć, czym jest taka zwykła radość życia, szczególnie że równolegle cały czas miałem knajpy, organizowałem koncerty.
Wycofałeś się?
Raczej – zwolniłem. Dla grup, które poznałem na Bałkanach, wciąż szukam wsparcia finansowego, na odległość. Czasem zrobię jakąś zbiórkę i zawiozę rzeczy zaprzyjaźnionej ekipie do Bośni. Działania Chlebem i Solą w Warszawie wspieram trochę strategicznie, trochę biurowo, no i fizycznie przeprowadzam te warszawskie rodziny do mieszkań, przywożę meble do ich mieszkań lub do ośrodka na Targówku. Pasuje mi nawet taka rola pracownika fizycznego.
To jest minimum, z którego na pewno się nie wycofam. Wiele osób angażujących się w działalność dobroczynną ma problem z równowagą między swoim życiem a poświęceniem dla innych. Dla każdego ta granica przebiega w innym miejscu, ja szukam swojej, oczywiście wciąż walcząc z cichymi wyrzutami sumienia, że nie robię więcej.
Jak zmieniła się sytuacja uchodźców w Warszawie podczas pandemii?
Było kiepsko, jest jeszcze gorzej. Zwykle pracują oni dorywczo przy sprzątaniu, w budowlance, gastronomii, a te branże praktycznie stanęły. Parę rodzin zostało kompletnie bez środków do życia, od razu zrobiliśmy zbiórki na przetrwanie tych kilku miesięcy. Znamy te rodziny, wiemy, że naprawdę potrzebują pieniędzy. Walczymy o utrzymanie projektu dla dzieci, znaleźliśmy dla nich laptopy. Nie zostawimy grupy prawie 90 dzieciaków, odpaliliśmy zbiórkę na ich wakacje, zebraliśmy 20 tysięcy w dwa dni, to było megamotywujące. Niestety, w ośrodku na Targówku pojawił się koronawirus i z tego, co wiem, kondycja psychiczna kobiet i dzieciaków, które tam mieszkają, jest naprawdę kiepska. Oczywiście nie mogą stamtąd wychodzić ani nie można ich odwiedzać.
Widzisz coś dobrego, co wynikło z pandemii?
Tak, słyszałem, że influencerzy modowi padają. Ale pewnie chodziłoby ci o…
…zatrzymanie się, ograniczenie konsumpcji, przemyślenie życia.
Jeżeli miałbym zgadywać, jaki będzie główny efekt tego, co się dzieje, to obstawiam jeszcze większe rozwarstwienie społeczne i masę ludzi bez pracy. Takie kryzysy nigdy nie kończyły się niczym dobrym, jakkolwiek byśmy nie próbowali zaklinać rzeczywistości. Z kolei to jakże szybkie i radosne zamknięcie granic, dla mnie symboliczne, może jeszcze bardziej wzmacniać egoizmy narodowe i kryzys w Europie.
Możemy opowiadać, że dotarło do nas, jak niewiele potrzebujemy do szczęścia. Że pęd za pieniądzem, karierą i kolejnym samochodem na kredyt powodują tylko stres i utratę prawdziwej radości życia. No dobra, troszkę w to wierzę i mam nadzieję, że dużo ludzi naprawdę się zreflektuje. Ale już w Chinach było widać, że po pokonaniu wirusa ludzie ruszyli do galerii handlowych ze zdwojoną siłą. To samo zaraz wydarzy się wszędzie, bo przecież tyle już czasu nie chodziliśmy na zakupy.
Z drugiej strony, jak patrzę na ludzi z mojej bańki, ze światka kultury, knajp i tak zwanej branży kreatywnej, widzę nadzieję, że kilka osób wyhamuje, przestanie mierzyć swoją wartość ilością zrealizowanych projektów, otworzonych knajp czy lajków na Facebooku. Dużo ludzi żyje w pułapce udowadniania sobie, że mogą więcej, lepiej i skuteczniej, rzadko się zastanawiając, po co właściwie. Nie mają na to czasu.
Znam dużo fajnych ludzi, dla których to jest ucieczka przed problemami, typowy pracoholizm. Sam wpadłem w tę pułapkę. Niełatwo się wyłamać, bo wyłamywanie się powoduje poczucie, że kurde, tracę czas, nie robię czegoś, co powinienem robić.
Nawet jeśli nie wiesz do końca, co by to miało być.
Przykład. Miasto ogłasza konkurs na realizację zadań z zakresu kultury? To patrzę, jakie są kryteria, piszę od razu cztery projekty, a nuż na któryś będą pieniądze. Bez zastanawiania się, co właściwie chciałbym zrobić. Żeby tylko nie stracić jakiejś szansy… tylko właściwie na co?! A czy czasem równie atrakcyjną możliwością nie jest popatrzenie sobie na gołębie przez okno? Zdaje mi się, że trochę ludzi naprawdę zorientuje się, że to gonienie swojego ogona nie jest konieczne. To jest miły efekt uboczny tej kwarantanny.
W trakcie tego lockdownu w ogóle nie miałem potrzeby wymyślania kolejnych projektów, na przykład internetowych, a szczególnie organizowania koncertów online. Dużo ich było, nie widziałem tam zupełnie miejsca dla siebie. Bardzo za to bym chciał, żeby udało się jeszcze w tym roku zrobić jakieś koncerty w ramach naszego Lado w Mieście.
Opowiedz o tym projekcie.
To trochę jak tamto wrzucanie postów o uchodźcach z profilu Planu B, tylko w tym wypadku to rzucanie dziwnych muzycznych pomysłów w przypadkowy tłum ludzi. To są bardzo różnorodne projekty z całego świata, czasem całkiem egzotyczne, takie, których tak zwany przypadkowy odbiorca praktycznie nie ma szans usłyszeć w radio, czy zobaczyć na miejskim festynie, nawet jeśli poziom tych stricte miejskich imprez w Warszawie ostatnio bardzo się podniósł. Lado w Mieście to totalne zaprzeczenie komercyjnego festiwalu. Wstęp jest za darmo, duża część publiki przypadkowa, a muzyka czasami kompletnie dziwna. Ale dzięki temu, że to są obiektywnie naprawdę dobre muzycznie rzeczy, to działa.
Lado w Mieście to chyba najbardziej inkluzywny festiwal muzyki alternatywnej, na jakim byłem, pod sceną są dzieciaki, ludzie w naszym wieku i ich rodzice, mordeczki z Pragi, biznesmeni po pracy i bezdomni zbierający butelki na bulwarach.
Naprawdę na maksa chce mi się robić taką imprezę, dużo bardziej niż kolejne koncerty dla koneserów muzyki eksperymentalnej w zamkniętych salach, choć to też lubię. Super patrzeć, jak ludzie trafiają na koncerty trochę z przypadku i otwierają im się klapki w głowie albo po prostu bardzo coś przeżywają.
Nie brakowało Ci przez ten czas adrenaliny i tłumu ludzi? Twoja codzienna praca tak mi się kojarzy. Piątek, sobota, niedziela, alkohol się leje, wszystko miga i huczy.
Nie, chyba w ogóle. Jestem trochę typem samotnika.
Żartujesz?
Poważnie. Siedzenie w knajpach powoduje, że czasem rozmawiasz dziennie z kilkudziesięcioma osobami, ale z każdym tylko chwilę. Taki trochę substytut prawdziwych relacji, ale czasem wystarczająco meczący. Za to ciekawa rzecz stała się z moim podejściem do telefonu. Dla mnie to zawsze było tylko narzędzie przekazywania konkretnych informacji, może nawet narzędzie opresji.
Opresji?
Robisz imprezę, ktoś ci dzwoni 60 razy dziennie, więc każde połączenie odbierasz zniecierpliwiony, „Tak, tak, no dobra, zrób to, ok, do potem, cześć, na razie”. Za chwilę znów kto inny dzwoni i przychodzi ci tylko do głowy: „K**wa, czego?”. Nie miałem w zwyczaju gadać przez telefon dla przyjemności. A ostatnio, dzięki temu, że było spokojniej i zmniejszyłem liczbę takich właśnie szybkich interakcji z ludźmi, zdarza mi się pogadać pół godziny z kimś przez telefon. Coś nowego.
Co, jeśli kryzys uderzy tak, że Plan B zniknie na zawsze?
Poradzę sobie, różne rzeczy robiłem w życiu. Mogę pojechać do Norwegii, popracować na jakiejś farmie, nawet mi tego trochę brakuje. Gdybym do tego jeszcze wziął tam rower, to byłbym naprawdę szczęśliwy. Ale nie mam rodziny ani kredytu, więc łatwo mi mówić.
A co byś w takim razie poradził na tę niepewną drugą połowę roku tym, którzy jednak się stresują?
Nie wiem, bo chyba nikt nie wie, co będzie, nawet jak twierdzi, że wie. Chyba powoli wszystko wraca na swoje tory, ale trzeba być mocno elastycznym. „Jeździć, obserwować!”, jak to mówią zwykle kiepscy mechanicy samochodowi.
Michał Borkiewicz:
Warszawski przedsiębiorca, animator kultury i działacz społeczny. Współzałożyciel i manager artystycznych kliku warszawskich klubokawiarni – Plan B, Powiększenie, Plac Zabaw, BarKa. Organizator i współorganizator kilkuset koncertów muzyki współczesnej, eksperymentalnej i jazzowej, festiwali muzycznych i cykli warsztatowych, animator kultury niezależnej. Za działalność kulturalną wyróżniany m.in. w plebiscytach kulturalnych magazynu „Aktivist” (dwukrotnie), gazety „Co jest Grane” i magazynu „Hiro”, magazynu Muno.pl, oraz Kwadransa Qultury TVP3. Inicjator powstania nieformalnej inicjatywy Chlebem i Solą, działającej na rzecz zwiększania świadomości na temat sytuacji uchodźców w Polsce i Europie, a także angażowania społeczeństwa polskiego na rzecz poprawy losu uchodźców oraz portalu uchodzcy.info – największego polskojęzycznego źródła rzetelnej wiedzy na tematy związane z uchodźstwem i kryzysem migracyjnym. Projekty te nagradzane były przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych Austrii, Amnesty International i „Gazetę Wyborczą”.