Przemyślenia

Polowanie na proroka

Paulina Wilk
Czyta się 4 minuty

Przy obiedzie w stołówce Czytelnika kolega pyta: „Kto dostanie Nobla?”. „A kogo to obchodzi?” – myślę, skoro ekstraklasę literatury tworzą dziś rynek i emocje globalne.

Literacka Nagroda Nobla ma wąsy i brodę. Oraz tren utkany ze skandalu, z powodu którego trzeba było wymienić skład ją przyznający, a teraz trzeba nadgonić ubiegłoroczny blamaż. W tym sezonie Noble będą więc dwa, ale raczej żaden nie wzbudzi ekscytacji porównywalnej z premierą literacką roku, bo ta właśnie się odbyła.

10 września w kilkupiętrowej księgarni przy londyńskiej Piccadilly zjawiły się obleczone w czerwone szaty i białe czepce Podręczne, limitowana grupa czytelniczek, którym udało się kupić wejściówki, a także cokolwiek przytłoczona widowiskiem mistrzyni ceremonii – Margaret Atwood. Kanadyjska pisarka tuż przed osiemdziesiątką została katapultowana do roli prorokini. Napisana 34 lata temu Opowieść podręcznej okazała się dotkliwie realistyczna w dobie #MeToo, seksistowskich Trumpów i Weinsteinów oraz pochodu konserwatywnych chrześcijan w USA.

Wysoka temperatura wokół tamtej książki skłoniła Atwood do autorskiej rewizyty. Dlatego teraz dostajemy The Testaments, literacki sequel, którego akcja zaczyna się po około 15 latach od otwartego zakończenia oryginału. Dystopia powraca, tym razem narratorką jest opresyjna Ciotka Lidia – w hierarchii ofiar przyjmująca rolę pośrednią, dającą i jej pole do popełniania aktów przemocy.

The Testaments trzymane były w najściślejszej tajemnicy, czytała je przed premierą bardzo wąska grupa, w tym jurorzy Nagrody Bookera, którzy dali jej bilet do finału, podgrzewając emocje jeszcze przed premierą.

Premiera w Londynie trwała kilka godzin. Byli aktorzy, panel z udziałem Elif Shafak, Jeanette Winterson czy Neila Gaimana, wspólne haftowanie cytatów z książki. Wreszcie Atwood odczytała otwierający fragment i uderzyła w dzwon, a oczom czytelników ukazały się stosy nowych książek. Takich kolejek, celebry i dramaturgii nie było od czasów potteromanii.

Atwood z klasą znosi przejawy czytelniczej manii. Vox populi to teraz decydująca siła w powstawaniu fenomenów. Czytelnicy posiadają także kompetencje językowe i cyfrowe. Gdy niosą ich emocje, umieją szybko użyć narzędzi i utworzyć globalną ławicę.

Wobec tych oddolnych sił próba instalowania wyroków z pozycji autorytatywnych jest przebrzmiała, a być może nawet szkodliwa dla witalności literatury, którą tak wielu próbuje wysłać na cmentarz.

Nobel dla Atwood? Ależ tak! Należy jej się za dekady wspaniałego pisarstwa, w którym konfrontuje nas z granicami człowieczeństwa, zadaje wielkie pytania o biologię, genetykę i wolność. Ale czy Nobel – który działa jak good-bye Oscar przyznawany za całokształt twórczości – jest dziś potrzebny najbardziej ekscytującej pisarce roku? Cała wspaniałość leży przecież w dynamice, jakiej jej kariera nagle nabrała. W wigorze umysłu i wyobraźni tej starej, przenikliwej kobiety. Atwood jest „hot” i „sexy”, nie zakładajcie jej gronostajów. Nie teraz.

W literaturze tyle się dzieje! Poza premierą Atwood ukazał się właśnie nowy Quichotte Salmana Rushdiego – jej kontrkandydat w wyścigu po Bookera. Ta nagroda jest bardziej niż Nobel sprzężona z modami, emocjami czytelników i mechanizmami rynku, a więc bliższa rzeczywistości. Rushdie napisał nową i uwspółcześnioną wersję Don Kichota Cervantesa. Jego bohaterem jest wylany z pracy przedstawiciel handlowy koncernu farmaceutycznego, który wyrusza na spotkanie swej wymarzonej telewizyjnej prezenterki, naszprycowany romantycznymi bzdurami z małego ekranu. Pierwsze recenzje chwalą Rushdiego za uchwycenie, że absurd i nonsens stanowią aktualnie esencję rzeczywistości.

Lada dzień do francuskich księgarni trafi nowe dzieło ekonomisty Thomasa Piketty’ego. Autor Kapitału w XXI wieku, w którym opisał nierówności ekonomiczne i pogłębiającą się niesprawiedliwość, teraz proponuje środki zaradcze. Tom liczy ponad 1232 strony, mniej więcej tyle co Wojna i pokój Tołstoja.

Poprzednią jego książkę kupiły 2 mln ludzi (w historii tytułów gospodarczych tylko Keynes cieszył się taką popularnością). Piketty pomógł wielu rozumieć mechanizmy kapitalizmu, ale rządy i najbogatsze elity ani myślą wdrażać jego uwagi. Co znajdziemy w nadchodzącej Capital and Ideology? Między innymi propozycję, by pracownicy zajmowali połowę miejsc w radach nadzorczych i zarządach firm, a najwięksi udziałowcy zachowali maksymalnie 10% głosów w decydowaniu o przedsiębiorstwie. Piketty proponuje też bardzo wysokie podatki od nieruchomości i od dochodów najbogatszych. Szerzą się opinie, że premiera książki może spowodować giełdowe tąpnięcie oraz spadek cen nieruchomości we Francji.

Jeszcze lepiej od Piketty’ego może się sprzedawać jego tajemnicza włoska sąsiadka – Elena Ferrante. Choć osoba o takim imieniu i nazwisku nie istnieje, jej książki są na topie w ponad 40 krajach i trudno w literaturze pięknej ostatnich dekad o porównywalny przypadek. 7 listopada ukaże się jej pierwsza od czterech lat powieść. Nie będzie częścią neapolitańskiego cyklu rozpoczętego Genialną przyjaciółką, ale angielski wydawca pokazał kilka pierwszych zdań tekstu. Wskazują, że i ta historia toczy się w Neapolu. Tytuł jest na razie nieznany.

Ferrante nikt nie widział, choć od lat – i na długo przed odkryciem jej przez małe, opiniotwórcze środowisko krytyków nowojorskich – była we Włoszech autorką uznaną. Dzięki wspaniałym przekładom na angielski Anne Goldstein nastąpiła światowa eksplozja, znana jako „gorączka Ferrante” – syndrom czytelników chorujących z emocji w czasie lektury i po skończeniu cyklu. Określenie to wymyślili sprzedawcy ze Strand Bookstore na Manhattanie. Do wielbicieli Ferrante należą literackie tuzy – Jonathan Franzen czy Elizabeth Strout, ale najpierw była armia czytelniczek zelektryzowanych opowieścią o życiowej przyjaźni i rywalizacji dwóch kobiet.

Wiele się zmienia, a literatura żyje. I to jak! Wobec jej usieciowienia nagrody i krytyczne gremia literackie mogą być istotne tylko, jeśli potrafią wesprzeć fenomen w chwili jego narodzin. I pod warunkiem, że współgrają z emocjami społecznymi, umieją je zinterpretować, pomóc samym czytelnikom zrozumieć, czego są częścią.

To wąska ścieżka dla instytucji i statuetek, które już nie odkrywają pisarzy dla świata, ale też nie mogą jedynie koronować tych namaszczonych już przez czytelników i rynek.

W pędzie dóbr szybko zbywalnych, z którymi rywalizują książki, liczy się wyłącznie dzisiaj i jutro. Nobel jest dla wieczności, na którą nikt nie ma czasu.

 

Czytaj również:

Co pan czyta, prezydencie?
i
Prezydent Andrzej Duda trzyma kaligrafowaną Konstytucję RP., zdjęcie: Michał Józefaciuk (Wikimedia Commons)
Przemyślenia

Co pan czyta, prezydencie?

Paulina Wilk

Uwielbiam sobie wyobrażać, co by było, gdyby nasi politycy czytali książki. W jakim kraju i nastroju budziłabym się, wiedząc, że prezydent, premier i marszałek sejmu są – jak najznamienitsi ludzie tego świata – na nogach od piątej rano, z umysłem zatopionym w książce, nim proza codzienności zwali się na ich już rozbudzone głowy. Wyobrażam sobie, jak czytaniem próbują wyprzedzić i przeniknąć nadchodzące dylematy, poszerzyć pole decyzji. Że raz na jakiś czas przy lekturze towarzyszy im namysł, jak sprawić, żebyśmy byli ludźmi bardziej spełnionymi, ufającymi, zdrowszymi, dobrze wykształconymi. Jak by to wspaniale było w Polsce rządzących, którzy śpią niewiele, a czytają dużo!

Że politycy nie czytają niczego poza doniesieniami paranewsów, które ich dotyczą, nie trzeba ani domniemywać, ani sobie imaginować. Powszechne wśród tych majstrów od wszystkiego (zależy, jaka fucha, o pardon – teka, się trafi) są przecież: niedobór kultury języka (istnieje takie pojęcie, a nawet praktyka, chociaż niszowa), niechęć do uruchamiania wyobraźni (bo właśnie czytanie rozbudza połączenia sieci neuronowych odpowiedzialnych za fantazję) oraz nieobecność tej nieuchwytnej cząstki, różnie nazywanej – klasą umysłową, intelektualnym błyskiem, esprit…

Czytaj dalej