Budzi się lipcowy dzień, piątek, jeśli to może mieć jakieś znaczenie. Poranny deszcz rozpuszczają promienie słońca. Miejsce przy oknie, w dodatku twarzą w kierunku jazdy, witam uśmiechem. Może wyprawa z Warszawy do Krakowa nie jest zbyt ekscytująca, ale perspektywa spotkania z Wojtkiem Plewińskim nadaje wszystkiemu inną rangę. Pociąg rusza, wraz z nim widoki za oknem, które dotykam wzrokiem zaledwie przez chwilę, zanim znikną za moimi plecami. W tej drodze, z myślami w roli współpasażera, dochodzę do wniosku, że za oknem spotyka się na moment przyszłość z przeszłością. Myślę sobie również, patrząc na te spowite poranną mgłą lasy, że ładna ta nasza polska kraina.
W końcu wita mnie Kraków, którego pełne zdarzeń ulice obserwuję przez okno taksówki zatrzymującej się po kwadransie przed zanurzonym w zieleni domem państwa Plewińskich.
Tomek Niewiadomski: Jestem pod ogromnym wrażeniem Twoich zdjęć z Włoch. Widać, że byłeś bardzo otwarty, miałeś kontakt z tym, co Cię otaczało, widziałeś ostro. Chłonie się tę atmosferę.
Anna Plewińska: Te wszystkie cykle są właściwie nieodkryte. Pytałam fundację zajmującą się archiwami Wojtka, które zdjęcia wybraliby z cyklu Italia, a oni na to: „Wszystkie! Wszystkie!”.
Wojciech Plewiński: Były odbite na kartonikach-stykówkach, zaznaczyłem zdjęcia, które lubię, zacząłem je skanować i tak się to zaczęło.
A.P.: Potem okazało się, że Francja jest też niezła.
Ale już inna…
W.P.: W Paryżu byłem samotny, brakowało mi przewodnika. We Włoszech, dokąd pojechałem z wycieczką autobusem pełnym fotografów ze ZPAF-u, trzymaliśmy się towarzysko we troje: Zosia Nasierowska (najmłodsza uczestniczka), znana już portrecistka ówczesnych celebrytów i ludzi „z towarzystwa”, Wacek Nowak, kolega z Krakowa, architekt i eksperymentujący, doświadczony fotograf, i ja.
Wenecja, 1956 r. /fot. Wojciech Plewiński
Italia to mój ulubiony cykl reporterski. Na zdjęciach panuje niezwykła atmosfera, kadry są przycięte jak dobry garnitur skrojony na miarę. Do tego jakość obrazu – imponująca! Używałeś średniego formatu?
W.P.: Średniego formatu (Plaubel-Makina) i praktiki 35 mm, wszystko wywołałem sam, i filmy, i zdjęcia.
A.P.: Potem byłeś w Londynie w latach 60. i też nie przywiozłeś takich zdjęć.
W.P.: No wiesz, Londyn był już inny, próbowałem trochę robić w kolorze. Też zresztą byłem samotny, pętałem się trochę.
A.P.: Bez Nasierowskiej, więc…
Dlatego podpytuję.
A.P.: Były różne emocje (śmiech).
Widać to na zdjęciach. (śmiech) A teraz już serio. Mamy rok 1953, jesteś młodym architektem pracującym w pracowni konserwacji zabytków. Jak to się stało, że zacząłeś fotografować?
W.P.: Jeździłem na spływy kajakowe z przyjacielem, on miał aparat. Fotografował, a potem wspólnie to wywoływaliśmy. Patrzyłem na jego zdjęcia i zastanawiałem się, dlaczego zrobił to w ten sposób, wystarczyło przesunąć się dwa kroki w lewo i byłoby lepiej.
Suzy. Londy