Polując na to, co się może zdarzyć
i
Dar Pomorza (1974)/ fot. Wojciech Plewiński
Przemyślenia

Polując na to, co się może zdarzyć

Tomek Niewiadomski
Czyta się 15 minut

Budzi się lipcowy dzień, piątek, jeśli to może mieć jakieś znaczenie. Poranny deszcz rozpuszczają promienie słońca. Miejsce przy oknie, w dodatku twarzą w kierunku jazdy, witam uśmiechem. Może wyprawa z Warszawy do Krakowa nie jest zbyt ekscytująca, ale perspektywa spotkania z Wojtkiem Plewińskim nadaje wszystkiemu inną rangę. Pociąg rusza, wraz z nim widoki za oknem, które dotykam wzrokiem zaledwie przez chwilę, zanim znikną za moimi plecami. W tej drodze, z myślami w roli współpasażera, dochodzę do wniosku, że za oknem spotyka się na moment przyszłość z przeszłością. Myślę sobie również, patrząc na te spowite poranną mgłą lasy, że ładna ta nasza polska kraina.

W końcu wita mnie Kraków, którego pełne zdarzeń ulice obserwuję przez okno taksówki zatrzymującej się po kwadransie przed zanurzonym w zieleni domem państwa Plewińskich. 

Tomek Niewiadomski: Jestem pod ogromnym wrażeniem Twoich zdjęć z Włoch. Widać, że byłeś bardzo otwarty, miałeś kontakt z tym, co Cię otaczało, widziałeś ostro. Chłonie się tę atmosferę. 

Anna Plewińska: Te wszystkie cykle są właściwie nieodkryte. Pytałam fundację zajmującą się archiwami Wojtka, które zdjęcia wybraliby z cyklu Italia, a oni na to: „Wszystkie! Wszystkie!”.

Wojciech Plewiński: Były odbite na kartonikach-stykówkach, zaznaczyłem zdjęcia, które lubię, zacząłem je skanować i tak się to zaczęło.

A.P.: Potem okazało się, że Francja jest też niezła.

Ale już inna…

W.P.: W Paryżu byłem samotny, brakowało mi przewodnika. We Włoszech, dokąd pojechałem z wycieczką autobusem pełnym fotografów ze ZPAF-u, trzymaliśmy się towarzysko we troje: Zosia Nasierowska (najmłodsza uczestniczka), znana już portrecistka ówczesnych celebrytów i ludzi „z towarzystwa”,  Wacek Nowak, kolega z Krakowa, architekt i eksperymentujący, doświadczony fotograf, i ja.

Wenecja, 1956 r. /fot. Wojciech Plewiński

Italia to mój ulubiony cykl reporterski. Na zdjęciach panuje niezwykła atmosfera, kadry są przycięte jak dobry garnitur skrojony na miarę. Do tego jakość obrazu – imponująca! Używałeś średniego formatu? 

W.P.: Średniego formatu (Plaubel-Makina) i praktiki 35 mm, wszystko wywołałem sam, i filmy, i zdjęcia.

A.P.: Potem byłeś w Londynie w latach 60. i też nie przywiozłeś takich zdjęć.

W.P.: No wiesz, Londyn był już inny, próbowałem trochę robić w kolorze. Też zresztą byłem samotny, pętałem się trochę.

A.P.: Bez Nasierowskiej, więc…

Dlatego podpytuję.

A.P.: Były różne emocje (śmiech).

Widać to na zdjęciach. (śmiech) A teraz już serio. Mamy rok 1953, jesteś młodym architektem pracującym w pracowni konserwacji zabytków. Jak to się stało, że zacząłeś fotografować?

W.P.: Jeździłem na spływy kajakowe z przyjacielem, on miał aparat. Fotografował, a potem wspólnie to wywoływaliśmy. Patrzyłem na jego zdjęcia i zastanawiałem się, dlaczego zrobił to w ten sposób, wystarczyło przesunąć się dwa kroki w lewo i byłoby lepiej. 

Suzy. Londy

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Lost at sea
Doznania

Lost at sea

Nasze położenie geograficzne ogranicza marzenia fanów surfingu o długich i równych falach. Polska nie leży na Hawajach, nie jesteśmy też Kalifornią czy nawet atlantyckim wybrzeżem Europy.

Za to późną jesienią i zimą sztormy potrafią rozbujać Morze Bałtyckie w stopniu pozwalającym na dobre pływanie. Właśnie w listopadzie i grudniu na polskich plażach można spotkać największych zapaleńców, którzy nie zważając na temperatury bliskie zeru, wskakują w brunatne wody Bałtyku, szukając swojej wymarzonej fali. 

Czytaj dalej