
Album – to za mało powiedziane. Księga, bo taka pamiątkowa i większa niż książka, też nie oddaje sprawy. Pomnik! Wielki i elegancki, przekrojowy zarówno w tekstach, jak i obrazach – pomnik! Łagocki Marii Luizy Pyrlik to podsumowanie twórczości profesora Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, jednego z największych polskich fotografów. Kto zna? Kto słyszał? Kto tę publikację miał w rękach? Książka została wydana w 2017 r., trudno ją zdobyć, bo praktycznie nie była promowana i nie trafiła do szerokiej dystrybucji, nawet do tych branżowych, niedużych okołofotograficznych czy przygaleryjnych księgarń. Znów jak pomnik – ważne, że jest, że stoi.
162 zdjęcia, układ trochę chronologiczny, a trochę tematyczny. Z grubsza ouvre, większość zdjęć to te, które Łagocki za życia na prelekcjach pokazywał i omawiał. Klasyki już dzisiaj. Podstawa powojennej historii fotografii. Kunszt i maestria. Do wpatrywania się. Do obcowania. Są także mniej znane zdjęcia, ewidentnie wygrzebane z pudeł, z przepastnego archiwum. Układ albumowy, po jednym zdjęciu na rozkładówkę, co przy tej masie i ciężarze okropnie utrudnia oglądanie. Ofiarą padł Tadeusz Kantor, nie da się tego zdjęcia obejrzeć. Przygotowanie zdjęć do druku pozostawia wiele do życzenia, szczególnie te najstarsze cierpią i wołają o ratunek. Ale nic to, wreszcie mamy pomnik!

Wielka i zapomniana postać. Miał kiedyś i wystawy, i jakieś katalogi. Ale trzeba się mocno przekopać przez dawne pisma, przez archiwa muzealne i galeryjne, żeby dotrzeć do niego. Do zdjęć też, których w internetach raczej nie znajdziecie. A teraz koniec z tym. Jest pełna biografia, kalendarium szczegółowe, no i ogrom zdjęć. 450 stron pomnika.
Urszula Czartoryska w 1958 r. na łamach „Fotografii” pisała: „Łagocki przywiązuje największą wagę do zagadnień formalnych, najstaranniej kadruje, najwięcej zdjęć… wyrzuca do kosza. To poczucie odpowiedzialności, a także integralny związek wrażliwości z racjonalizmem formalnym (bo sprawa formy w fotografii nie jest domeną natchnienia, a właśnie logiki i inwencji czysto rozumowej) są u Łagockiego obiecujące; budzą zaufanie u tych, którzy się jego twórczością interesują.”
Teksty napisali tutaj najwięksi z największych. To słowa Urszuli Czartoryskiej i Jerzego Lewczyńskiego oraz mało pamiętanego krytyka – Marcelego Witolda Bacciarellego otwierają księgę. Przedruki z czasopism i katalogów wystaw. Laurki z lat 1958, 1960, 1968 i 1997. Cudowna lektura, inny język, kreślenie nadziei i rzetelne opracowania twórczości. Są także teksty, które powstały specjalnie do tej publikacji, czyli przede wszystkim wstęp rektora ASP profesora Stanisława Tabisza oraz wypowiedzi Marka Janczyka, Adama Soboty, Adama Mazura i autorki tej całej publikacji Marii Luizy Pyrlik.
Mazur, opisując dwie fotografie, sytuuje Łagockiego na mapie polskiej i światowej fotografii, między wielkimi i bardziej znanymi nazwiskami. Janczyk, poddając analizie etapy kariery Łagockiego, pogłębia obraz powojennej polskiej fotografii, ale w gruncie rzeczy skupia się na portretach. Sobota również sięga do biografii, wyjmuje też te bardziej znane nazwiska, znów zatem Dłubak, Rydet, oczywiście koledzy z grupy „Domino”/„Trzech” (nieformalna grupa, zmieniająca nazwę): Wacław Nowak i Wojciech Plewiński. Kolejna analiza serii zdjęć, inny punkt widzenia. Czytamy ciągle jakby to samo. Że wielki, ważny, eksperymentujący i unikatowy. Ciekawostek i spostrzeżeń z samej organizacji archiwum dodaje Pyrlik. Odczuwamy współzachwyt.


Chyba główny problem sytuuje się pomiędzy dwoma zdaniami, które w tej pomnikowej publikacji padły. „W obszernym i wciąż niewystarczająco rozpoznanym dorobku Zbigniewa Łagockiego…” – wystarczy początek zdania, autorem jest Adam Mazur. „Dorobek Łagockiego staje się przestrzenią do budowania nowych znaczeń, nowych interpretacji, nadaje nowy sens w kontekście historii fotografii” – to słowa autorki książki Marii Luizy Pyrlik. Jest między nimi kolosalne nieporozumienie. Istnieje tylko jedna osoba, która całe to archiwum zna. Zanim jednak te interpretacje i sensy powstaną, najpierw trzeba pokazać zasoby. Nie sposób. Bo ogromne, przepastne, bo który wątek główny? Bo jedyna monograficzna publikacja ukazuje się w 2016 r., czyli sześć–siedem lat po śmierci artysty.
Pomnik. Wielki i zimny, odległy. Jakby walczący o miejsce w historii. Dumny, patetyczny, przytłaczający ogromem, żeby nie podważać drobiazgów. Łagocki wielkim artystą był.
No był, nie ma wątpliwości! Nie trzeba tych wszystkich słów, autorytetów, podkreśleń, że: „jeden z najwybitniejszych twórców fotografii drugiej połowy XX wieku”. Ale brzmi! Że: „archiwum unikatowe i cenne”. No przecież!
Pomnik. Który stoi na półce jedynej księgarni. Pomnik, który z racji wielkości nie wejdzie w klasyczny ikeowski regał. Pomnik, który ciężarem oddaje wagę rangi. Dzieło. Na specjalny postument.


Nie czepiam się. Cieszę się jak dziecko. Zaszkliły mi się oczy, gdy wyjmowałam przesyłkę z koperty. (Yadzik, konkretnie to popłakałam). Bo wreszcie, bo w końcu. Bo to był przegość! Bo robił genialne rzeczy, straszliwie skromnie. Z humorem, którego już ludzie nie używają. Z elegancją, która zanikła. Z charmem, ach…przepadł. Z pazurem i ciekawością. Pasją i wypiekami. Z pewnością i rozwagą.
I przegość! A ja go tylko ledwo znałam. A co dopiero jego rzesza studentów? Rzesza, tłumy, masyw. Tyle lat uczył, tyle talentów prowadził. Z relacji kilkorga zaledwie z nich wiem, że to był nauczyciel fenomenalny. Który zadziwiał i który rozbudzał. Nie ułatwiał, nie robił skrótów. To jest temat do analizy i poszerzania kontekstów, aż dajmy to w cudzysłowie: „Szkoła Profesora Łagockiego”. I tego mi tu brakuje na tym pomniku. Wspomnień, historii z Harendy, anegdotek, długiej listy jego powiedzeń, wypraszania za drzwi pracowni licencjatów „artystów”, owianych legendą spotkań z Lewczyńskim. Jednego choćby zdania od kolegi z grupy, czyli kolejnej legendy – Wojciecha Plewińskiego. Brakuje autentyzmu i szczerości, ludzkiej twarzy na tym pomniku. Po prostu, świeżych kwiatów.
