7 lutego współpracująca z „Przekrojem”Joanna Grochocka otrzyma nagrodę od Society of Illustrators za ilustracje w książce Historie nie do końca zmyślone, napisanej przez Tomasza Wiśniewskiego. Zostanie nagrodzona srebrnym medalem w kategorii „Książka”.
Kwartalnik „Przekrój”: Obserwujemy teraz gigantyczny trend powrotu do ilustracji. Jak uważasz, dlaczego?
Joanna Grochocka: Jak wiadomo, polska ilustracja i grafika święciły już swego czasu triumfy – w latach 60. i 70. były znane i podziwiane na całym świecie jako świeże, żywe, fantazyjne. Niestety w okresie transformacji politycznej, na fali fascynacji kapitalizmem i wszystkim, co „z Zachodu”, mieliśmy do czynienia z inwazją najgorszej jakości estetyki: w kontraście do tzw. szarości starego świata (a tak postrzegano to, co sprzed nowego porządku) chciano wszystkiego, co inne, kolorowe, co nie kojarzy się z „komuną”. Wskutek tego pojawił się zalew z dzisiejszego punktu widzenia niemalże psychodelicznie brzydkich pseudodisneyowskich koszmarków oraz pełnej efektów i fajerwerków grafiki z Painta.
Całe szczęście w nowym stuleciu zaczęto powoli odwracać ten trend – pojawiły się wreszcie symptomy powrotu do dobrych wzorców wizualnych, zaczęto na nowo doceniać prostotę, formę i warsztat. A około 2010 r. rzeczywiście pojawił się prawdziwy boom na ilustrację. Wreszcie zaczęła gościć na nowo w prasie, nastąpił wysyp pięknych książek dla dzieci – przedruków starych mistrzów, takich jak Butenko czy Stanny, ale także nowych, stworzonych przez młodych twórców, świeżą krew. Z pewnością rozpoczęła się moda na ilustrację. Tak jak w innych dziedzinach: po fascynacji masową, plastikową i tanią produkcją łatwo dostępnych i przyswajalnych dóbr świat zaczyna cenić to, co w kontraście: indywidualne podejście do tematu, szlachetność i dobre rzemiosło. Tak przynajmniej chciałabym wierzyć.
Jakich technik używasz?
Rysuję, maluję, zbieram ładne lub dziwne ścinki papieru, wyklejam, pracuję na komputerze. Wszystko zależy od konkretnego zadania, tematu i czasu, jakim dysponuję. Często łączę techniki: maluję i skanuję, a potem opracowuję to na komputerze, by móc swobodnie i szybko modyfikować np. kolory tam, gdzie konieczna jest elastyczność i możliwość szybkich zmian. Czasem zaś praca manualna jest ostatecznym efektem. Wiele zależy od tego, jaki nastrój i charakter ma konkretny temat – czy według mnie wymaga stricte „papierowej” pracy, czy też pozwala na miks, a może dobrze sprawdzi się szorstkość i żywość kolażu? Daję sobie wolność techniki, dzięki temu praca cały czas sprawia mi frajdę, pozwala na świeżość spojrzenia.
Jak wyglądały Twoje poszukiwania stylu i w jaką stronę zmierzasz?
Zapewne nie będę tu oryginalna – jak prawie każda/każdy w naszym kraju wychowałam się na polskiej szkole plakatu i ilustracji. Od dzieciństwa towarzyszyły mi książki ilustrowane przez Butenkę, Witza, Stannego czy Siemaszkę, oglądałam fantazyjne plakaty Młodożeńca i Tomaszewskiego. Jednocześnie w domu rodzinnym przeglądałam albumy z malarstwem: Picasso, Mondrian, Klee. Myślę, że to nauczyło mnie rozumienia abstrakcji i zaszczepiło zamiłowanie do zabawy formą. Jako dziecko kochałam też Chagalla, jego obrazy oglądałam, jakbym czytała bajkę. Zawsze podobało mi się raczej to, co niedosłowne, może i proste w formie, ale tajemnicze. Co rodziło w odbiorcy ruch wyobraźni. Nigdy zaś nie robiły na mnie wrażenia popisy techniczne czy rozbudowane naturalistyczne narracje. Później sporo siedziałam w brudnej estetyce punkowo-zinowej, sama zajmowałam się sitodrukiem i street artem. Tęsknię za tym i myślę, że wrócę do tych przestrzeni, bo są w nich siła, autentyczność i bezinteresowność, której w klasycznej ilustracji (choć bardzo ją kocham!) jednak do końca nie ma – jest ona zawsze uwikłana w kontekst i interes, jest po prostu użytkowa. Chciałabym robić to, co sama chciałabym oglądać, to, co sama cenię. A cenię prostotę, lekkość i energię. A także swobodę wyobraźni i nieprzejmowanie się tzw. rzeczywistością. Jak powiedziała kiedyś Franciszka Themerson: „W przestrzeni obrazu nie obowiązują prawa grawitacji”. Bo czemu miałyby obowiązywać?
Dużo pracujesz z Tomaszem Wiśniewskim. Jak to wygląda? Gdy pracujecie nad tym samy pomysłem, tworzycie i piszecie czasem razem czy osobno?
Tak, sporo razem pracujemy. Od początku naszej znajomości było to w jakiś sposób oczywiste, poddaliśmy się po prostu tej konieczności dziejowej. Mamy bardzo podobną wrażliwość, gust i postrzeganie świata, co bardzo nam to ułatwia. Choć jak wiadomo, bycie parą i wspólna praca to czasem gwarancja burzy. Ale ja bardzo lubię burze.
Jeśli chodzi o praktykę, zazwyczaj z zewnątrz wygląda to klasycznie: Tomek pisze, ja na bieżąco to poczytuję, dyskutujemy, a potem chodzę z tematem, aż ten wreszcie kiełkuje wizualnie, pokazuję to Tomkowi i zabieram się do pracy. Ale na co dzień oczywiście te nasze wzajemne przepływy są niewyłapywalne i dzieją się nieświadomie cały czas. Jakiś czas temu pojawił się pomysł na książkę, która powstanie w odwrotnym porządku: pierwsze będą rysunki (lub kolaże czy miksy – po prostu obrazki) i to one staną się bazą dla opowiadania.
Fizycznie – pracujemy raczej osobno. To kwestia charakteru naszych działalności, które wymagają sporo samotności i skupienia. Myślę też, że to zwyczajna higiena psychiczna.
Oczywiście oboje tworzymy także osobno, mamy własne projekty, nad którymi pracujemy sami.
Kim jest idealny ilustrator?
Nie wiem, jaka jest obiektywna definicja. Dla mnie pierwszym warunkiem do tego jest połączenie warsztatu intelektualnego z artystycznym – trzeba rozumieć teksty na różnych płaszczyznach, potrafić pracować z książką/artykułem/tematem na głębszym poziomie. A także zwyczajnie lubić czytać i żywo przyswajać, transformować w sobie tekst. Druga rzecz to umiejętność przełożenia języka słowa na język wizualny. I tu może być różnie. Jeśli ilustracja ma realnie wzbogacać i być samoistną wartością, a nie tylko zastępstwem zdjęcia, potrzebne są umiejętność pracy z symbolami, lekkość myśli i oczywiście zwyczajnie dobre rzemiosło. Indywidualny, oryginalny język ilustratora, który rozpoznajemy po jego specyficznym ujęciu i przetworzeniu tematu.
Skąd czerpiesz inspiracje?
Z tym pytaniem zawsze jest problem, bo zasadnicza odpowiedź na nie jest banalna i głupio jej udzielać: wszystko. Wchodząc w szczegóły: mnie od dziecka inspirowały książki (wow, to naprawdę wyjątkowe!) i do dziś tak jest, tylko dzieje się to na innych poziomach. Wtedy inspirowały mnie głównie historie, tajemnice i detale odzieżowo-obyczajowe, dziś trochę bardziej absurd, wyjście z utartych ścieżek myślenia i logiki, bo to odświeża zmęczony codziennymi sprawami umysł i uruchamia potencjał wyobraźni, który często drzemie, kiedy zbyt mocno podążamy za „zdrowym rozsądkiem”. Inspiruje mnie też leżenie i patrzenie w sufit, i cisza. Lubię podsłuchiwać rozmowy dzieci. Ale jak się dobrze zastanowić, często pomysły przychodzą z pustki, dlatego też dobrze jest dawać sobie na tę pustkę przestrzeń i przyzwolenie. Nie ulegać tyranii ciągłego działania.
Co dla Ciebie znaczy ta nagroda?
Wydaje mi się, że przyznanie takiej nagrody znaczy, że moje prace są komunikatywne i działają całkiem nieźle, nie tylko w naszym wąskim kręgu kulturowym. Bycie wybranym spośród ogromnej liczby ilustratorów z całego świata jest dość wzruszające i budujące, szczególnie że prace, które tworzę, nie należą raczej do wizualnego mainstreamu. Dobrze też jest mieć świadomość, że energia, jaką wkłada się w swoją twórczość, płynie i wraca. Wiadomo: zaszczyty tego świata są dość ulotne i lepiej się do nich nie przywiązywać, ale cieszę się chwilą!
Zilustrowane przez Joannę Grochocką „Historie nie do końca zmyślone” Tomasza Wiśniewskiego, to pierwsza książka wydana przez Fundację PRZEKRÓJ. Tutaj możesz przeczytać fragment książki.
Ilustracje Joanny Grochockiej, wykonane dla kwartalnika „Przekrój” znajdziesz tutaj.