Czy publiczność Nowych Horyzontów widziała już wszystko? Czy widziała za dużo?
Zadawałem sobie to pytanie w środku nocy, tuż po polskiej premierze najnowszego filmu Larsa von Triera. Dom, który zbudował Jack podzielił publiczność w Cannes. We Wrocławiu widzowie w zdecydowanej większości byli zachwyceni. Z wypełnionej po brzegi sali liczącej 566 miejsc przed końcem seansu wyszło 16 osób. Ułamek exodusu z poprzedniego wieczoru i filmu Climax Gaspara Noé. Jedyny zarzut do von Triera to: za mało szokujący. (Po seansie z zabijaniem dzieci, odcinaniem części ciała, duszeniem, zadawaniem śmiertelnych ciosów prosto w głowę). Duński reżyser tylko przepływem krwi i podbijaniem czarnego humoru muzyką (Fame Bowiego, Lennona i Alomara!) idzie w swoim ostatnim dziele po śladach Quentina Tarantino. Przepływ myśli podąża już ścieżką Ingmara Bergmana, który w 100-lecie swoich urodzin jest fetowany na Nowych Horyzontach retrospektywą, wystawą, instalacją i premierą dokumentu o kluczowym dla jego twórczości roku 1957. Von Trier przyznaje w nim, że nikt inny nigdy tak go nie inspirował jak szwedzki mistrz.
Pół wieku po Siódmej pieczęci i Tam, gdzie rosną poziomki Bergmana von Trier buduje metaforyczne kino o artyście, ale w miejsce kreatora podstawia siebie – w autoironicznych dialogach, nawiązaniach do poprzednich filmów. Przerywana esejami o sztuce i uzależnieniu groteska o seryjnym mordercy sprawdza się mimo bardzo dosłownego przekazu. Matt Dillon zabija swoje ofiary, a von Trier dobija znaczenia słów obrazami i na odwrót. Mistrzostwo bierze się w tym przypadku ze sposobu realizacji. Ta sama przywara w filmie Jeszcze dzień życia wyprowadzała mnie z równowagi. Świat obserwowany z perspektywy Angoli 1975 r. burzy się w animowanej fabule z elementami dokumentu niczym w Incepcji. Ma to podkreślać stany psychiczne i emocjonalne bohatera. Jest nim Ryszard Kapuściński – reporter w samym środku okrutnej wojny i rządzącego byłą portugalską kolonią confuso – chaosu.
W pewnym momencie zdaje się, że od jednej jego depeszy zależą dalsze losy zimnej wojny w Afryce. Jedno złamanie etyki dziennikarskiej przez korespondenta PAP-u może powstrzymać apartheid przed rozlaniem się po kontynencie. Ale im więcej było w filmie Raúla de la Fuente i Damiana Nenowa komiksowej kreski, gonzo i Indiany Jonesa oraz wspomnianych dramatycznych skrótów, tym było właściwie lepiej. Gorzej, gdy znakomity materiał dokumentalny (twórcy dotarli w Angoli do bohaterów i przyjaciół reportera) postanowiono ubarwić inscenizowanymi pod animację portretami. Z wielokrotnie powtarzanego w zabiegach ilustracyjnych i końcowych dialogach przesłania bliżej byłoby do półki z książkami popularnego portugalskiego powieściopisarza niż do maszynopisu Kapuścińskiego. Nie wybrzmiewa też to, co najistotniejsze i najsmutniejsze: dziś zostały nam wojny i ich ofiary, a brakuje reporterów, którzy daliby o nich świadectwo. Nenow mówił mi o tym na festiwalu tak:
„Niewiele się w rzeczywistości i współrzędnych światowych podziałów zmieniło. Kapuściński patrzył na to przez pryzmat człowieka, od strony emocji. Dzięki temu był tłumaczem kultur. Takiej formuły brakuje dziś, gdy dociera do nas niczym niefiltrowany krzyk tłumu. Sterty kamizelek ratunkowych, przelewający się przez granice migranci. Rzadko mamy okazję spojrzeć na te wydarzenia z perspektywy człowieka”.
Taką okazję dał nowohoryzontowej publiczności film otwarcia. Kafarnaum Nadine Labaki to przykład dzieła, któremu wybaczamy manipulację zapożyczoną z kina gatunkowego. Podbijanie muzyką cierpienia dzieci ulicy, montaż „atrakcji” z następujących po sobie dni niemal bezdomnej walki o przetrwanie, odjazdy kamery, by panoramą dać do zrozumienia, że dramat w każdej z dzielnic Bejrutu jest zwielokrotniony, a los libańskich dzieci uniwersalny.
Labaki wyciska z widzów łzy podczas seansu, bo pokazuje nam, jak bardzo jesteśmy identyczni – te same odruchy, atawizmy, lęki i potrzeby. Jej bohater Zain pozywa rodziców do sądu, by już nigdy nie mogli mieć dzieci. Niech nie powołują kolejnych istnień skazanych na dramatyczny, trudny los.
Labaki wyciska z widzów łzy po seansie, bo pokazuje nam, jak bardzo jesteśmy bezradni – jej naiwna wiara w siłę kina i zmianę świata, otwarcie dyskusji to raczej rzut kamieniem w stronę olbrzyma, a nie sposób na wywołanie lawiny.
Większym optymistą był we Wrocławiu tylko Joe Penna. Brazylijski debiutant przywiózł na festiwal Arktykę – imponującą opowieść survivalową z Madsem Mikkelsenem.
Poprzednio Penna podbijał świat telewizji (reklamami) i YouTube’a (jako MysteryGuitarMan), a prowadzone przez niego show o technologiach przyszłości (Xploration Earth 2050) zdobyło siedem statuetek Emmy. „Dzięki tym doświadczeniom wiem, że nie jest i nie będzie źle. Wszyscy narzekają, tylko nie naukowcy. Oni wiedzą, że teraz i tak zagrożenia istnieją na minimalną skalę w porównaniu z poprzednimi okresami historii ludzkości i będzie następowała poprawa” – wyjaśniał mi Penna. Jego film jest ciekawym przykładem kina gatunkowego, odwrotnością działania Labaki. Chodzi o rezygnację z wszystkich konstruktów, z budowania całych historii, życiorysów, wprowadzania planów, drabinek, struktur i schematów. O wyrzucanie każdego dialogu, który da się opowiedzieć samą grą aktorską. Mikkelsen to potrafi, Penna wie, jak z tego skorzystać.
Świetnie udała się podobna sztuka szwedzkiemu aktorowi, Jakobowi Cedergrenowi, w innym debiucie – filmie Gustava Möllera Winni. Policjant zostaje zesłany, na czas wyjaśnienia pewnej sprawy, do pracy w dyspozytorni numeru alarmowego. Pod koniec swojej zmiany odbiera połączenie od porwanej kobiety. Kamera nie opuszcza pomieszczeń zajmowanych przez dyżurnych, wydarzenia z kolejnych odbieranych telefonów słyszymy jedynie w słuchawce głównego bohatera. Realizacja działa na tyle sugestywnie, że możemy po seansie iść o zakład z przyjaciółmi: czy dzwoniąca była blondynką, czy brunetką. Ograniczenie zmysłów i poszerzenie wyobraźni widza pomaga też w zaskakiwaniu go kolejnymi zwrotami akcji.
Strategia nierozdrabniania uwagi działa też u Kiriłła Sieriebriennikowa w filmie Lato. Historia inspirowana dziejami leningradzkich grup Zoopark i Kino to takie rosyjskie Wszystko, co kocham z czasów radzieckich, ale pozbawione zbędnych konstrukcji fabularnych.
Nie trzeba powtarzać zadań z Romea i Julii, opisywać w dialogach rzeczywistości i nazywać funkcji pełnionych przez bohaterów oraz ludzi z ich otoczenia. Widz wszystkiego się domyśli, gdy kamera będzie płynąć podczas specyficznie wyglądających koncertów, incydentalnych wypadów nad morze, niekończących się posiedzeń w komunalnych mieszkaniach. Musicalowe fantazje to jedyne zakłócenia spokojnej narracji, miłosna historia opowiadana jest subtelnie, ale odczuwalnie. W leningradzkiej rodzinie rozmawia się o uczuciach tak, jak we włoskiej posiadłości bohaterów Call Me by Your Name.
Hit zeszłorocznego American Film Festival, czyli właśnie Call Me by Your Name, miał już w lutym ogólnopolską premierę kinową, ale i tak na pokazie drugiego dnia festiwalu sala wypełniła się po brzegi. Mimo sporej konkurencji. Wybór repertuarowy jest jeszcze większy niż w poprzednich latach. Zniknięcie sponsora tytularnego pozbawiło festiwal plenerowych pokazów w Rynku czy większego rozmachu poza salami kinowymi, ale na filmach nikt nie oszczędzał. W każdym bloku godzinowym jest do wyboru 12 filmów – do 9 sal dotowanego m.in. z miejskiej kasy Wrocławia Kina Nowe Horyzonty dołączyły 3 w Dolnośląskim Centrum Filmowym prowadzonym przez wojewódzką instytucję kultury Odra-Film. Dwa wielosalowe kina artystyczne postawiły na współpracę, a sam festiwal zyskał trochę nowych horyzontów pozafilmowych. Klub festiwalowy dalej działa do samego rana, ale nie zawsze do końca gra didżej. Muzyka ze spontanicznie ustawionego na drewnianym stoliku przenośnego głośnika i impreza rozkręcana przez kilka osób – to dodaje tegorocznej edycji partyzanckiego kolorytu, jakże przyjemnie odmiennego od jednej z imprez sprzed lat, gdy w specjalnie wynajętym przez sponsora pomieszczeniu urządzono klub na jedną noc. Po latach narzekania na wielkomiejskie aspiracje Wrocławia, które miały stać w sprzeczności z charakterem imprezy, festiwalowicze dostali odrobinę klimatu z lat cieszyńskich, może nawet z premierowego roku sanockiego.
„Jesteście bardzo otwarci na eksperymenty, na doświadczanie nowego – przyznawał w rozmowie ze mną belgijski reżyser Lukas Dhont, przy okazji występu irańskiego didżeja SOTE na muzycznej scenie w Arsenale. Twórca nagrodzony Złotą Kamerą w Cannes za Girl spotkał się we Wrocławiu z kolejną grupą widzów entuzjastycznie nastawioną do jego pierwszego filmu. Hipnotycznie działa na publiczność Victor Polster. Wybrany w castingu do tej roli uczeń szkoły baletowej gra Larę – postać inspirowaną prawdziwą początkującą baletnicą. Walczyła o karierę w tej boleśnie wymagającej dziedzinie sztuki po decyzji o zmianie płci. Równolegle musiała znosić ból związany z operacją i treningiem.
W filmie pełnym trudnych i smutnych momentów jest niezwykle dużo światła i radości. Odważna młoda kobieta walczy o to, by żyć w zgodzie ze sobą, a rodzina ją wspiera. Po ojcu z Call Me by Your Name ojciec z Girl jest kolejnym wspaniałym rodzicem.
„Opowiedzenie tej historii przez konflikt i postawienie bohaterki w opozycji do swoich bliskich byłoby pójściem na łatwiznę – tłumaczył mi Dhont. Belg rozpoczął edukację w szkole filmowej jako 18-latek. – Byłem wtedy wychowany na amerykańskim kinie, na schematach z Hollywood. Niektóre europejskie inspiracje ze szkoły dosłownie otwierały mi oczy” – wskazał m.in. Chantal Akerman. Dhont też już nie potrzebuje powielać tego, co zobaczone kiedyś. Jeśli powielał jakiś stereotyp, to ekscytacji z pokazania filmu w Polsce: „Zastanawiałem się, jak zostanie w waszym kraju odebrany problem, który nawet w Belgii bywa dla niektórych tematem tabu” – przyznał.
Skoro wszystko już zostało pokazane, czy widzowie Nowych Horyzontów mają szansę na wypowiedzenie maksymy: „Czegoś takiego jeszcze w kinie nie widziałem”? Tak, bo granice kina co roku okazują się nieskończenie pojemne. W tym roku pomieściły filmową work in progress. Brzmi to jak oksymoron w świecie montażu, finalnych wersji, kopii projekcyjnych i określonego metrażu. A jednak – Touch Me Not Adiny Pintilie, zdobywca Złotego Niedźwiedzia na tegorocznym Berlinale, to jednocześnie zapis rozmyślań autorki nad kierunkiem swojej pracy, obserwacja warsztatów związanych z cielesnością i seksualnością oraz improwizacje aktorskie. Do Wrocławia przyjechała sześcioosobowa ekipa. Spotykali się z publicznością, prowadzili warsztaty, m.in. z budzenia sensualności przez unieruchomienie i technik szamańskich. Sam film poruszał widzów otwartym podejściem do intymności, inspirował manifestowaną wolnością. Autorka pozostała po stronie kontroli: zamiast indywidualnych wywiadów zapraszała dziennikarzy na spotkanie z całą ekipą. Nie chciała się wyróżniać ponad protagonistów? Pragnęła pokazać, że w tym przypadku bohaterowie mają ten sam status, co twórcy? Postawiony przed brakiem możliwości wyboru zaufałem intuicji i podążyłem za myślą z fundamentu Domu, który zbudował Jack – jednego z najlepszych filmów festiwalu – czasami lepiej spotkać się z dziełem, nie z twórcą.
W pierwszy weekend Horyzontów można się było w tworzywie dosłownie zanurzać wszystkimi zmysłami. IP Studio przygotowało instalację audiowizualną Transforma. Artyści badali relację obrazu z dźwiękiem, odbiorcy zatapiali się w wyciemnionej przestrzeni, wypełnionej dźwiękiem, z obrazem podążających za nim geometrycznych form, zgadując, co jest realne, co wirtualne, a co wyobrażone. Food Think Tank z kolektywem artystów, m.in. Anką Herbut, zaprosił na instalację Cookies. W czerwonych uniformach wkraczaliśmy w przestrzeń, w której wszystko było jadalne. Kiszony seler wystający ze ściany, pomidory podszywające się pod mandarynki, żelki z alkoholem.
Słuchaliśmy o złudności naszych wrażeń.
Szliśmy za sensualnym performance’em Izy Szostak, patrzyliśmy, jak zanurza się w przekąskach. Zdejmowaliśmy dmuchaną kukurydzę z jej włosów, z szyi.
Jedliśmy.
Po raz pierwszy w historii – popcorn na Nowych Horyzontach.