Lekcje z krańców świata Lekcje z krańców świata
i
Werner Herzog na planie filmu „Inferno”; zdjęcie dzięki uprzejmości Netflix
Opowieści

Lekcje z krańców świata

Mateusz Demski
Czyta się 12 minut

Werner Herzog zawsze miał w sobie gotowość do odkrycia czegoś niezwykłego, ale świat wciąż pozostaje dla niego wielką tajemnicą.

Natura była jego pasją od najwcześniejszych lat.

– To moje miejsce na Ziemi – mówił Werner Herzog o wodospadzie znajdującym się w lesie nieopodal domu, w którym wraz z rodziną ukrywał się przed wojną.

Kilka tygodni po jego przyjściu na świat rodzina Herzogów przeżyła cudem dwa bombardowania. Wzięli, co mieli pod ręką, i popędzili na wieś pod granicę z Tyrolem. Trzech chłopców samotnie wychowała matka, naukowczyni. Ojciec zostawił ich niedługo po narodzinach Wernera. Mieszkali w domu krytym słomą. Nie mieli bieżącej wody ani ogrzewania. Właściwie do 11. roku życia Herzog nie wyjeżdżał ze wsi do miasta. Nie wiedział, czym jest kino, nie oglądał żadnego filmu. Najwięcej czasu spędzał przy wodospadzie, patrząc na niego z uznaniem.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Za górami, za lasami rodziła się w Herzogu ciekawość i namiętność wobec świata. Latami szukał języka, którym można to opisać; wymówić to, co niewymawialne.

Gdy towarzyszy nam ciekawość i namiętność, życie staje się interesujące i bogate, czasem nawet szalone – zdaje się twierdzić Herzog. Szaleństwem był pomysł na film Fitzcarraldo (1982), w którym ludzie siłą mięśni przeciągają parostatek przez górę, przez dżunglę, z wykorzystaniem technologii z epoki kamienia. Ponad 300 ton żelastwa. Kolos. Jak to w ogóle było możliwe? Herzog upierał się, że to technicznie wykonalne, że można tego dokonać intensywnością wizji.

Na pytania, po co robić w kinie takie rzeczy, odpowiadał: „Wiedziałem, że to coś, czego inni nie byliby w stanie uczynić. Coś, co po mnie zostanie, co mnie przeżyje”. I dodawał: „Gdybym porzucił ten projekt, byłbym człowiekiem bez marzeń. A ja nie chcę tak żyć” (za: Werner Herzog. Radykalny marzyciel).

Twórczość Herzoga to poszukiwanie nowych obrazów.

Obrazów, których wcześniej kino nie widziało.

Co ciekawe, zawsze kierował przy tym uwagę na rzeczy małe, niepozorne, kryjące sensy i tajemnice na temat tego, co istnieje w naturze. Z planu Cobra Verde (1987) najsilniej zapamiętał kamienie, które znalazł przy brzegu oceanu. To były kamienie wulkaniczne. Fale przetaczały je po plaży od 10 tys. lat, aż pewnego dnia nabrały idealnie okrągłego kształtu.

To utkwiło mu w pamięci głębiej niż cokolwiek innego.

W późniejszych latach Herzog nie ustaje w podobnych dociekaniach. Wyrusza na krańce świata, śledzi historię naszej planety. Interesują go miejsca obce, gdzie wcześniej z kamerą dotarło niewielu, gdzie kumulują się pytania dotyczące powstania wszechświata i życia na Ziemi. W przeciwieństwie do typowego poszukiwacza przygód nie dąży do podbijania światów, do których dociera, ale do poddania się im. We wszystkich swoich filmach porusza te same tematy: spotkania z nie do końca zrozumiałą tajemnicą, z bezmiarem, z nieokiełznaną obfitością czyniącą nasz świat miejscem tak niepojętym.

I nieustannie opowiada też o nas.

Oto kilka lekcji, jakich udziela nam Werner Herzog.

I.

Bezkres australijskiej pustyni. Krater, który się tu znajduje, jest niewidoczny z powierzchni Ziemi. Dostrzeżono go z powietrza w roku 1947. Powstał 100 tys. lat wcześniej, gdy kawałek lecącej z prędkością 15 km na sekundę asteroidy spadł na ziemię.

Dla Aborygenów mieszkających od zawsze na pustyni to miejsce święte – żyją tam duchy przodków. Według plemiennej legendy w miejsce krateru nie trafił meteoryt, lecz tęczowy wąż.

W filmie Ogniste kule: goście z odległych światów (2020) Herzog powiada, że meteoryty rozbudzają fantazję, niosą sens i znaczenie. Zadaniem ludzkości jest ich interpretowanie.

Dawniej traktowano je jako znaki z niebios. Kamień hadżar ‒ największa świętość świata muzułmańskiego ‒ to meteoryt, który spadł na pustynię parę tysięcy lat przed tym, kiedy Mahomet zapoczątkował islam. Tu także wybudowano potem Mekkę.

7 listopada 1492 r. na terenie Alzacji we Francji spadł ważący 130 kg kawałek skały, dzięki któremu imperium Habsburgów umocniło swoją władzę. Ludzie uznali, że jest to wiadomość od Boga, mówiąca, aby byli posłuszni swojemu cesarzowi. Kilka dni przed tym wydarzeniem Krzysztof Kolumb i jego załoga przybyli do Nowego Świata. Kroniki zupełnie pominęły to odkrycie, skupiły się na kamieniu z Ensisheim.

Te historie podsunęły zapewne Herzogowi pomysł, żeby zbadać, jak nauka odnosi się do tematu współcześnie. Meteoryty ciągle znajdują się na liście zjawisk niewyjaśnionych. Dzisiaj wiemy o istnieniu mikrometeorytów ‒ maciupkich ziarenek z kosmosu ‒ i o tym, że dziennie trafia ich do nas około 9 ton. To najstarsza materia na świecie. Choć przypuszcza się, że te kropelki mogły istnieć 4,5 mld lat temu, przed powstaniem planet, nie wiadomo dokładnie, skąd do nas przybywają. Możliwe, że pochodzą z pasa asteroid między Marsem a Jowiszem, z innych galaktyk, z innych układów solarnych.

W tej opowieści najważniejsze jest to, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co jeszcze przyleci do nas z kosmosu. Bo meteoryty spadają przypadkowo, są wolne od naszego rozróżniającego, kategoryzującego umysłu, który próbuje wszystko nazwać.

Wyjątkowo spektakularny spadł niedawno w Kostaryce – bez ostrzeżenia.

Ten daleki od wyczerpania temat reżyser kontynuował w innych filmach. Podobną naturę Herzog przypisuje wulkanom w dokumencie Inferno (2016). Co łączy je z meteorytami? Otóż mieszkańcy archipelagu Vanuatu na Oceanie Spokojnym wierzą, że w ogniu pod wulkanem żyją duchy.

Dzięki nim ogień wciąż płonie.

Erupcja wulkanu, podobnie jak upadek meteoru, ma swój czas. To czas, którego nasze zegary nie potrafią odmierzać, dlatego tak trudno powiedzieć, jakie tajemnicze moce czają się tuż za naszym ziemskim rogiem. Innymi słowy: nikt, nawet największy mędrzec, nie jest w stanie odgadnąć przyczyn i skutków, jakie niosą te siły.

Poza tym jedno i drugie jest równie pełne poezji, jak przerażające.

I do jednego, i do drugiego popycha Herzoga mieszanina ciekawości i trwożnego lęku.

Herzog pojechał nad jezioro Toba w Indonezji, zastanawiając się nad tym. To największe na świecie jezioro wulkaniczne, rozciągające się na 100 km. To miejsce, gdzie doznać można czegoś nadzwyczajnego, budzącego respekt, a zarazem napawającego grozą. Około 74 tys. lat temu doszło tam do jednej z najsilniejszych w dziejach erupcji wulkanu. Echo tych tajemniczych wydarzeń, zniekształconych przez wieki, pobrzmiewa jeszcze w rozważaniach badaczy i badaczek. Niektóre teorie głoszą, że wybuch niemal zniszczył nasz gatunek.

Być może zostało wtedy zaledwie 600 ludzi na całej planecie.

Praca nad tym filmem zaczęła się 10 lat przed powstaniem Inferno. Herzog kręcił Spotkania na krańcach świata ‒ dokument o naukowcach szukających na Antarktydzie informacji związanych z genezą wszechświata. To zaprowadziło go na górę Erebus, która jest aktywnym wulkanem – jednym z trzech na świecie, gdzie można zobaczyć magmę z wnętrza Ziemi. Wśród nich jest również Erta Ale, wulkan znajdujący się w Etiopii, według Herzoga szczególny dla badania dziejów człowieka. Znajdują się tam wielkie złoża obsydianu – szkliwa wulkanicznego wydobywającego się z krateru – który do końca lat 80. służył jako materiał do wykonania skalpeli chirurgicznych. Ten niesamowity surowiec ściągał ludzi pierwotnych, pierwszy homo sapiens przybył tam 250 tys. lat temu.

To wtedy narodziliśmy się jako gatunek. Nie różniliśmy się jeszcze kolorem skóry, nie mówiliśmy różnymi językami, nie rozprzestrzenialiśmy się po kontynentach.

Nie były to zresztą jedyne wulkany ujrzane i opisane przez Herzoga. Tak naprawdę pierwszy raz filmował wulkan Soufrière na karaibskiej Gwadelupie. Był rok 1976. W każdej chwili spodziewano się wybuchu silniejszego niż moc bomby, która spadła na Hiroszimę. Ewakuowano 70 tys. osób. Herzog został tam z kamerą. Nie interesował go sam wulkan, ale pojedynczy człowiek przyjmujący zupełnie inną postawę i jako jedyny odmawiający ucieczki.

Kim był ten, który chciał wystawić się na niechybną śmierć? I jak to możliwe, że towarzyszył mu spokój? Dlaczego ewolucyjny mechanizm przetrwania nie zadziałał?

„Poczułem, że taka jest wola boża, nikt inny nie może decydować o tym, kiedy moja śmierć nadejdzie, więc pokornie będę tu na nią czekał – powiedział mężczyzna. – Może ogień z góry próbuje mi coś powiedzieć, w języku zbyt prastarym, bym zdołał go pojąć”.

Wulkan nie wybuchł, oszczędzając życie mężczyźnie, reżyserowi i jego ekipie.

Pokrewne pytania odnajdujemy w innych filmach Herzoga, a nawet książkach. Ludzie w ekstremalnych sytuacjach, w doświadczeniach granicznych, których do miejsc wyłączonych z ram normalnego życia ciągnie jakaś siła, wydają się bohaterami doskonałymi dla Herzoga.

Poznawanie takich stanów to możliwość dowiedzenia się czegoś więcej o nas samych.

Kadr z filmu „Inferno”; zdjęcie dzięki uprzejmości Netflix

II.

W 1997 r. reżyserował w Tokio operę Chūshingura. Na prywatną audiencję chciał zaprosić go sam cesarz, lecz Herzog odmówił spotkania. Zapytany o to, z kim chciałby się zobaczyć w Japonii, bez namysłu odpowiedział: „Z Hiroo Onodą”. To spotkanie zainspirowało powstanie książki Zmierzchanie świata, pierwszej powieści w karierze Herzoga.

Jej bohaterem jest japoński żołnierz, który w trakcie wojny na Pacyfiku walczył o utrzymanie pozycji wojsk na filipińskiej wyspie Lubang.

Walczył z dżungli, z ukrycia, jak duch stale prześladujący nieprzyjaciela.

Prawda była taka, że wojna skończyła się 29 lat wcześniej.

Onoda nie miał pojęcia o zmianach, jakie zaszły wokół. Nie dotarła do niego wieść o bombie atomowej, o tym, że Japonia podpisała kapitulację, że przegapił kolejne wojny w Korei i Wietnamie, że ludzie byli na Księżycu. Oddalił się od realnie istniejącego świata, żył w odrębnej rzeczywistości, w zaklętej krainie, w której czas i przestrzeń straciły znaczenie.

„Czy to możliwe, że ta wojna tylko mi się śni? – zastanawiał się Onoda. – Czy ta dżungla jest tylko snem, lunatykowaniem? Czy wyspa Lubang jest jedynie tworem fantazji? Dlaczego nie miałoby się okazać, że ten nieskończony marsz w dżungli nie był złudzeniem?” (tłum. Małgorzata Łukasiewicz).

Dżungla, jak pisze Herzog, nie uznaje czasu: „Dzień zbliża się do końca, ale poza tym czas się nie ujawnia, jakby był czymś zakazanym – wydaje się, że naprawdę nie istnieje nawet chwila obecna […]. Wszyscy tutaj tkwią poza historią […]”. Po czym dodaje: „Odezwie się nocny ptak, i oto cały rok upływa. Kropla wody na woskowym liściu bananowca na moment łapie promień słońca, i upływa kolejny rok. Którejś nocy milionowa kolumna mrówek wynurza się z nicości, sunie między drzewami, bez początku i końca, i znowu upływa rok”.

Być może historia Onody nie jest wcale historią życia w rzeczywistości alternatywnej, ale właśnie życia w świecie prawdziwym. To opowieść o szczególnym sposobie bycia w naturze, a ujmując rzecz ściślej – sposobie bycia naturą. Przez długie lata Onoda uczy się środków kamuflażu, jakie stosuje przyroda, podgląda „na przykład motyle, które mimetycznie odwzorowują rysunek kory drzew, ryby, które dostosowują się barwą do żwiru na dnie rzeki, owady, które wyglądają jak zielone liście […], głębinowe ryby, które sygnałem świetlnym pobudzają zainteresowanie mniejszych rybek i zwabiają je w pułapkę”.

„Wprowadzanie w błąd, fortele wojenne, mimikra” – wszystkiego tego Onoda uczy się od natury. To sprawia, że dżungla staje się częścią jego ciała, on sam staje się częścią dżungli.

Przez długie lata Herzog był zaprzątnięty kwestią granic ludzkiego doświadczenia, ale też – jak pisał w posłowiu do Zmierzchania świata filozof Paweł Mościcki – tego, czy człowiek jest w stanie znieść barierę oddzielającą go od innych gatunków. W filmie Grizzly Man reżyser opisał historię człowieka, który 13 lat życia spędził na filmowaniu niedźwiedzi w sercu tajgi. Amerykański podróżnik Timothy Treadwell wyruszył w poszukiwanie natury, mając dobre zamiary: próbował przybliżyć zwyczaje tych zwierząt ludziom. Przekroczył jednak pewną granicę i zapłacił za to najwyższą cenę.

Jeden z niedźwiedzi urwał mu głowę i rozerwał go na strzępy.

Było to na tyle wstrząsające, że Herzog długo nie mógł przestać o tym myśleć. Cóż miało oznaczać, że Treadwell podchodził do grizzly na wyciągnięcie ręki, poklepywał je po nosach i nucił im piosenki? Czyżby beztrosko lekceważył bezwzględność natury? Czy w ten sposób dawał do zrozumienia, że nie chce przyjąć do wiadomości, iż przyroda bywa niebezpieczna, że występuje w niej prawo silniejszego? Treadwell wyobrażał sobie dzicz jako miejsce, w którym wszystko jest wspaniałe i dobre, gdzie panuje równowaga. Herzog nie potrafi się z tym zgodzić. Jego zdaniem to nie harmonia jest wspólnym mianownikiem we wszechświecie, ale właśnie chaos, wrogość i zabijanie.

Niemniej występuje w obronie Treadwella – jako filmowiec. Docenia, że udało mu się samemu nakręcić niesamowite sceny z udziałem dzikich zwierząt w środowisku naturalnym, o jakich reżyserom z całym sztabem filmowców nawet się nie śniło.

Pytanie, na czym polega nieodparte pragnienie uchwycenia tego, co niepojęte, wydaje się kolejnym zagadnieniem zgłębianym przez Herzoga. Wszelkie próby zrozumienia najlepiej rozpoczynać od samego początku, dlatego w filmie Jaskinia zapomnianych snów stawia pytania podstawowe: Skąd przychodzi człowiek? Gdzie jest jego źródło? Skąd bierze się w nim ta prawiekowa potrzeba opowieści snuta przez kolejne pokolenia?

I czy właśnie to sprawia, że stajemy się ludźmi?

III.

Najpiękniejszy obrazek, jaki na temat stworzeń natury namalowała wyobraźnia ludzi pierwotnych, pochodzi sprzed 32 tys. lat. Pod koniec 1994 r., kilka dni przed Bożym Narodzeniem, troje speleologów wyruszyło na wyprawę przez skalne urwisko. Znaleźli w nim szczelinę, tam też trafili na malowidła naskalne ‒ najstarsze, jakie dotąd odkryto na świecie.

Zgodę na filmowanie w środku otrzymał, jako jedyny, Herzog.

Opowieść o francuskiej jaskini Chauveta to kolejna historia o miejscu, w którym zatrzymał się bieg dziejów. Pradawne malowidła zakonserwowała warstwa kalcytu i konkrecji powstająca wiele tysięcy lat – przez to wyglądają tak, jakby namalowano je wczoraj. Tak czy inaczej, twórcy z jaskini ślą nam przesłanie z odległego wszechświata. Film stawia pytania: Czy w ten sposób poznamy marzenia tych ludzi? Jakie mieli nadzieje? Jakie były ich rodziny? Czy malowidła są dowodem, że wtedy zaczęła powstawać dusza człowieka współczesnego? Czy dzięki temu znajdziemy klucz do zrozumienia przeszłości, tego mitycznego okresu? Herzog coraz bardziej skłania się do odpowiedzi: nie. Przeszłość jest bowiem bezpowrotnie utracona.

Nigdy jej nie odtworzymy, możemy jedynie domniemywać.

Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że przemożna chęć ujrzenia najstarszych śladów człowieka mówi o jego duszy coś bardzo istotnego i zarazem pięknego.

Ale są fakty, co do których nie ma większych wątpliwości. 35 tys. lat temu południe Francji pokrywały lodowce. Panował suchy, zimny klimat. Wzdłuż rzeki Ardèche kroczyły mamuty. W lasach można było spotkać jelenie olbrzymie, konie, renifery, żubry, koziorożce i antylopy. Żyły w nich również stada lwów, niedźwiedzi czy lampartów. Fauna była bogata.

Można też stwierdzić, że dla ludzi z jaskini jej ściany były płótnem i sztalugą.

Naukowcy w jednej z wnęk jaskini Chauveta odnaleźli ślady stóp ośmioletniego chłopca tuż obok odcisku łapy wilka. „Czy to znaczy, że głodne zwierzę osaczyło dziecko? Czyżby szli razem, ramię w ramię, jak przyjaciele? A może powstanie tych śladów dzieli tysiące lat? Nigdy się nie dowiemy” – stwierdza Herzog w filmie Jaskinia zapomnianych słów.

Narasta w nim pewność co do jednego: nieubłaganego prawa przemijania. Niepokój jest zrozumiały – żaden wrażliwy człowiek nie uniknie refleksji na temat własnego końca.

Przeczuwając kres, Herzog w filmie Spotkania na krańcu świata, powiada tak: „W przeszłości miały miejsce liczne monstrualne erupcje pokrywające popiołem rozległe połacie ziemi, te największe miały wpływ na naszych przodków. Życie ludzkie jest częścią niekończącego się łańcucha katastrof, którego częścią było też wyginięcie dinozaurów. Z tego i z wielu innych powodów nasza obecność na tej planecie nie wydaje się dana na zawsze”.

Na jego oczach naukowcy badają górę lodową B-15, będącą dla nich niezrozumiałą tajemnicą. Jest tak olbrzymia, że woda, którą zawiera, mogłaby płynąć rzeką Jordan przez tysiąc lat. Nie wiemy, co się stanie, gdy zacznie gwałtownie topnieć.

To wszystko nierozerwalnie splata się z faktem nietrwałości i pustką wszechrzeczy.

To niepokój jest normą w życiu człowieka, a spokój – wyjątkiem.

Motyw końca świata przenika całą jego twórczość.

IV.

Książka telefoniczna z końca lat 70. to cienki dokument z nazwiskami, numerami i adresami; jest tam spis wszystkich użytkowników pierwszej sieci typu Internet. Każdego można znaleźć i sprawdzić.

Gdyby chcieć sporządzić taki spis dzisiaj, musiałby on mieć jakieś 120 km grubości.

Gdyby chcieć teraz nagrać na płyty CD dane przepływające przez Internet jednego dnia, stos płyt miałby wysokość równą odległości do Marsa i z powrotem.

Takie zjawisko domaga się wyjaśnienia, dlatego Herzog podjął się go w filmie Lo i stało się. Zaduma nad światem w sieci (2016). Żadna technologia w historii ludzkości nie rozwijała się w takim tempie jak Internet. To, co analogowe, przywiązane do fizycznego nośnika, jest wobec tego niemal bezużyteczne. Świat wokół nas to świat cyfrowy, stający się plikiem, który można w nieskończoność kopiować i przesyłać. Trzeba jednak uważać i pamiętać, jak kruchy ‒ mimo pozornej nieprzemijalności technologii ‒ jest porządek tego świata.

Herzog podsumowuje to uwagą na temat tzw. Zdarzenia Carringtona z 1859 r. Na Słońcu doszło wtedy do erupcji, która doprowadziła do jednej z najbardziej intensywnych burz magnetycznych na Ziemi. Eksplozja spowodowała przerwy w dostawach prądu; odnotowano, że na jej skutek zapalały się telegrafy. Zorzę polarną widziano na całym świecie.

Niebo było tak jasne, że w środku nocy dało się czytać.

Takie zdarzenia stanowią rzadkość, ale istnieją. Eksplozje są czymś powtarzalnym, pojawiają się raz na kilkaset lat. Pytanie nie „czy”, ale „kiedy” znowu do nich dojdzie.

Gdybyśmy dzisiaj mieli do czynienia z podobnym wybuchem na Słońcu, upadłaby współczesna cywilizacja. Bez dostępu do Internetu zginą setki milionów, a może nawet miliardy ludzi. Wystarczy, że sieci spożywcze zależą w dużej mierze od cyfrowego planowania zapotrzebowania racji. Jeśli te systemy zostaną zniszczone, nie będziemy mieli dostępu do magazynów wypełnionych żywnością.

„Każdą cywilizację dzielą od wyginięcia cztery sute posiłki” – mówi Herzog w filmie Lo i stało się. Zaduma nad światem w sieci i odziera rzeczywistość z pozorów.

W obliczu tego wywodu wydaje się, że człowiek skazany jest nieuchronnie na zagładę, a nadchodzących zdarzeń nie można odmienić. Jak postępować, gdy wiemy, że nie da się przygasić tego lontu, że kresem wszelkich naszych poszukiwań będzie zaniknięcie? Co się stanie – spyta ktoś – za tysiące lat, gdy nas już nie będzie? Czy kiedyś pojawią się tu obcy archeologowie z innych planet, próbując zrozumieć, co robiliśmy na Ziemi?

Tu następuje najpiękniejsza część tego rozumowania, gdy Herzog stwierdza, że na tym właśnie polega piękno przyszłości, że nie wiemy, dokąd ona zmierza. Przyszłość nie jest czymś, co można dostrzec w kryształowej kuli czy odgadnąć wysiłkiem intelektu.

Przyszłość to zagadka.

Świat to zagadka, ale wszystkich jego tajemnic lepiej nie odsłaniać.

Na pytanie, gdzie jest źródło wodospadu, który tak chętnie odwiedzał w dzieciństwie, Herzog odpowiada: „Dzisiaj bez problemu, za pomocą nowoczesnej techniki, można to sprawdzić. Ale nie wiem ‒ i nie chcę wiedzieć”. Lepiej pozostać w stanie niepewności, szukania, ciągłego zmierzania do czegoś. Bo odkrycie wszystkiego oznacza koniec przygody.

To wielka lekcja.

Werner Herzog; zdjęcie dzięki uprzejmości Magnolia Pictures

Tekst powstał na podstawie fragmentów filmów dokumentalnych Wernera Herzoga oraz powieści Zmierzchanie świata. Książka ukazała się 11 września 2023 r. nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego.

Czytaj również:

Natura próbuje nam coś powiedzieć Natura próbuje nam coś powiedzieć
i
Kadr z filmu „Pieśni ziemi”; mat. dystrybutora
Przemyślenia

Natura próbuje nam coś powiedzieć

Rozmowa z reżyserką Margreth Olin
Mateusz Demski

Margreth Olin trzy dekady temu opuściła rodzinny dom. Dzisiaj wraca z kamerą w górskie rejony zachodniej Norwegii, by podążyć śladami rodziców, przodków i zadać sobie pytania, kim jest i skąd pochodzi.

Pieśni ziemi to opowieść o odkrywaniu korzeni, oswajaniu lęku przed przemijaniem, a także niezwykły (również wizualnie) poemat o pogłębianiu więzi z naturą. Z jego reżyserką rozmawia Mateusz Demski.

Czytaj dalej