Portret rumuński we wnętrzu Portret rumuński we wnętrzu
Przemyślenia

Portret rumuński we wnętrzu

Jakub Popielecki
Czyta się 4 minuty

Posadź rodzinę przy stole, uderz w stół, a odezwą się nie nożyce, tylko wzajemne pretensje. Oto naczelny temat „Sieranevady”, która mogłaby nazywać się – za Viscontim – „Portret rodzinny we wnętrzu”, nosi jednak dziwny, jakby z błędem napisany tytuł. Reżyser Cristi Puiu przyznał, że wymyślił to słowo w akcie buntu wobec praktyk dystrybutorów, którzy przemianowują filmy wraz ze zmianą szerokości geograficznej. Mamy zatem enigmę jak najbardziej zamierzoną; tytuł mający budzić konfuzję, jak Gombowiczowskie „Ferdydurke”. Paradoks polega jednak na tym, że owa „Sieranevada” brzmi równie nieczytelnie niemal wszędzie, od Bukaresztu po Nowy Jork. Na gruncie wspólnej konsternacji ma zatem miejsce prawdziwe (nie)porozumienie ponad podziałami.

„Sieranevada” z podobnych sprzeczności bierze swoją siłę. Członkowie familii, jaką posadził przy stole i przed kamerą Puiu, są zarazem dalecy sobie i bliscy, spokrewnieni ze sobą i pokłóceni, śmieszni i smutni. A z perspektywy Polski – znajomi, choć obcy. Rumuńskie filmy przez lata były wyrzutem sumienia naszych reżyserów, regularnie zawstydzanych przez relatywnie mikroskopijną kinematografię panoszącą się na festiwalowych salonach. Dziś polskie kino jest na fali wznoszącej, ale Rumuni wciąż kręcą świetne filmy. Co więcej: filmy, które w zasadzie mogłyby powstać tutaj i opowiadać o nas. Poniekąd zresztą opowiadają.

Te rodzinne posiedzenia przy stole znamy przecież nie tylko z innych rumuńskich arcydzieł; choćby „4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni” Cristiana Mungiu. Znamy je z autopsji. Zorganizowana w ciasnym  wnętrzu zwyczajnego mieszkania stypa, na którą zjechali się krewni zmarłego wujka Emila, spokojnie mogłaby odbywać się na jakimś polskim blokowisku, z udziałem polskich matek, braci i ciotek. Klatka schodowa, wystrój mieszkania i pospolite twarze biesiadników wyglądają niezwykle swojsko. Znajomo brzmią też tematy rozmów: a to spuścizna poprzedniego ustroju, która determinuje współczesne polityczne podziały, a to jakieś międzynarodowe teorie spiskowe wyssane z palca, telewizji i internetu. Dyskusje toczą się na linii kuchnia-salon, wokół suto zastawionego stołu, ale jedzenie stygnie, bo trzeba czekać na księdza. To też nasze kłótnie i nasza scenografia.

Na widok aktorów gadających przez bite trzy godziny w zamkniętym pomieszczeniu ktoś krzyknie ze zgrozą: teatr! Stara śpiewka, która odzywa się, kiedy tylko reżyser stawia na cztery ściany i dialog, kiedy wybiera jedność miejsca i czasu. Zgoda, niekończące wyglądanie (przez okno?) księdza może skojarzyć się komuś z równie niekończącym się czekaniem na Godota. Zgoda, bohaterowie głównie siedzą i mówią. Ale „Sieranevada” to kino pełną gębą. Na pierwszy rzut oka miejsce akcji jest prozaicznym, mało „filmowym” tłem. Zarazem jednak stanowi prawdziwą łamigłówkę dla reżysera i operatora. Jak zmieścić kamerę w ciasnej przestrzeni, jak nią poruszać, jak uniknąć nudy, kiedy widz przez trzy godziny musi gapić się w te same szarobure meblościanki i tapety? Puiu proponuje długie ujęcia i nieprzerwaną krzątaninę, jego kamera wodzi za bohaterami biegającymi z kuchni do salonu do łazienki do sypialni. To polifonia równoległych wątków, sprzecznych interesów, idących w poprzek siebie intencji. Rezultat zarazem trzyma w napięciu niczym thriller i bawi jak komedia. Przede wszystkim jednak imponuje niezwykle wysokim stopniem realizmu.

Jeśli ktoś wciąż jest nieufny wobec potęgi tak zwanej „rumuńskiej nowej fali”, „Sieranevada” stanowi kolejny dowód mogący go do niej przekonać. Przy okazji ładnie pokazuje, skąd bierze się sukces filmów Puiu, Mungiu czy Porumboiu. Ma on dwa fundamenty. Pierwszym jest umiejętność opowiadania o zbiorowości przez pryzmat jednostek, pokazywania, jak prywatne przenika się z politycznym. Familia z „Sieranevady” jest więc zarazem szeregową rumuńską rodzinką, jak i całym krajem w pigułce. Partykularyzm i uniwersalizm połączono tu tak, że szwy są niemal niewidoczne, a szerszy kontekst rysuje się jakby od niechcenia, bez anonsowania „problemu”. Zamiast odgórnej, miażdżącej krytyki narodu i jego instytucji mamy bliskość, wrażliwość na drugiego człowieka. Drugi fundament tego kina to realizacyjna maestria. Aktorstwo tak naturalne, że niemal niewidzialne, scenariusz tak czujny, że brzmiący niczym potoczna mowa, kamera tak precyzyjna, że prawie nienarzucająca się ze swoją obecnością. Pokażcie mi drugi film, w którym ludzie siedzą przy stole tak, że nie sposób oderwać oczu.

Czytaj również:

tego dnia zrozumiałem wszystko tego dnia zrozumiałem wszystko
i
Zygmunt Waliszewski, „Martwa natura”, 1925, domena publiczna via Cyfrowe Muzeum Narodowe w Warszawie
Doznania

tego dnia zrozumiałem wszystko

Piotr Maur

***

tego dnia zrozumiałem wszystko. stałem
nad skorupami rozbitej wazy i płakałem.
matka się gniewała. nie chciała patrzeć,
jak niezdarnie usiłowałem zebrać je w całość,
by jakimś cudem znów uformować z nich to,
co miało dla niej taką wagę. ojciec mnie
pocieszał. pozmiatał skorupy i ze słowami:
„nie płacz. nie ma po co. co się stało, to
już się nie odstanie” wyrzucił je do śmieci.
wygrzebałem je potem stamtąd. te słowa.
posklejałem i w jednej chwili pojąłem wszystko
– nic się nigdy nie staje. wszystko odstaje się.
 


Komentarz autora:
Wiersz powstał na marginesie innego wiersza, którego do tej pory nie ukończyłem. Ten właściwy utwór dotyczył wydarzenia z dzieciństwa, które teraz utraciło już dla mnie swoją wagę, ale przez długie lata było dość ważne. Miałem siedem lat i po kilkumiesięcznym pobycie we Włoszech wróciłem do Polski. Był szary jesienny poranek w szarym komunistycznym kraju, a ja wysiadłem zaspany z taksówki i ujrzałem swój dom. Wydał mi się paskudny – nieładny, odrapany, brudny. Pod powiekami wciąż miałem widoki śródziemnomorskich krajobrazów, wspaniałej architektury, świata pełnego gwaru i kolorów. W moich nozdrzach cały czas tkwił zapach włoskich potraw, na podniebieniu czułem ich smak. Bolesne doznanie. Zanim uzmysłowiłem sobie, że przecież wystarczy zamknąć oczy, aby właściwe barwy weszły na właściwe miejsca, i że same miejsca czy budynki nic nie znaczą, że najważniejsi są bliscy ludzie, zanim poukładałem to sobie jakoś w głowie, przez długie lata odczuwałem przygnębienie. Pracując nad wierszem, którego ostatecznie nie ukończyłem, przypomniałem sobie o prezencie, który przywieźliśmy mamie z Włoch – była to owa kolorowa waza.

Czytaj dalej