Trudno uwierzyć, że Oxbow gra nieprzerwanie od niemal 30 lat. Tym trudniej, gdy spojrzeć na skromny dorobek zespołu. Kalifornijczycy zaczynali w tym czasie co Nirvana czy Fugazi, ale, cóż, wybrali inny reżim pracy. Są długodystansowcami, bo – to fakt – nagrywają rzadko, ale może właśnie dzięki temu wciąż mają coś do powiedzenia. Tegoroczny album Thin Black Duke jest dopiero siódmym w ich karierze i pierwszym od dekady, kiedy to ukazało się The Narcotic Story. Na tamtej płycie znalazł się utwór Time, Gentlemen, Time, którego tytuł bez wątpienia mógłby stanowić credo niespieszącego się nigdzie zespołu.
Jeden seans z Thin Black Duke wystarcza, by usprawiedliwić takie tempo pracy. Niby to tylko rockowy kwartet, ale Oxbow miesza elementy charakterystyczne dla rocka czy bluesa w sposób doprawdy unikatowy. I za każdym razem inny. Nie oznacza to, że mamy do czynienia z awangardą czy majstrującym w metrum prog rockiem. Kompozycje zawarte na Thin Black Duke są przystępne w takim sensie, że nie wymagają od nas specjalnego wysiłku. Słuchając ich, nie dostajemy po głowie nadmiarem decybeli, a niezwykle ekspresyjny wokalista Eugene Robinson częściej przypomina tu Chrisa Cornella niż, powiedzmy, Mike’a Pattona. Tak, momentami Oxbow – ten eksperymentujący, noiserockowy Oxbow – pokazuje na Thin Black Duke swoje zaskakujące postgrunge’owe oblicze. Choć czy na pewno takie zaskakujące? Owszem, nie jest to estetyka, z którą łączyłbym członków tej amerykańskiej formacji, ale z drugiej strony kalifornijski kwartet uprawia tu elegancki slalom pomiędzy stylistykami, więc dlaczego miałby nie zahaczyć o Soundgarden? Tylko sobie znanym sposobem Oxbow udaje się kluczyć przez całą długość albumu i nie potknąć się o własne nogi. Niezależnie od tego, czy rozlega się pianino i jesteśmy proszeni do walca (The Upper), czy instrumenty dęte ustępują gitarowej ścianie prowadzącej do przejmującego noiserockowego finału (Other People), Thin Black Duke nie męczy swoim eklektyzmem.
Wspomniałem o dętych, toteż rzeczywiście muszę jeszcze napisać o aranżach. Poza wspomnianymi quasi-grunge’owymi wstawkami, Oxbow zrobił coś jeszcze, co powinno mnie powstrzymać przed włożeniem płyty do odtwarzacza – pokusił się o orkiestracje. W studiu pojawił się więc oktet dętych i dwa kwartety smyczkowe. Słyszałem już zbyt wiele takich „wizjonerskich” mariaży, żeby nie wiedzieć, że jest to sprawdzony przepis na spektakularną klęskę. Nie tym razem. Niko Wenner odłożył gitarę i rozpisał wszystkie klasycyzujące partie. Czasem podkręcają one proste blues-rockowe melodie rodem z ostatniego Tomahawk (Cold & Well-Lit Place), innym razem pojawiają się jakby w kontrze do śpiewanych przez Robinsona fraz (dęte w Ecce Homo).
Z powodu swojej pokręconej natury Thin Black Duke może początkowo przysparzać trudności lub po prostu irytować (mnie irytował), ale zapewniam, że czas zainwestowany w kolejne przesłuchania wynagradza z nawiązką. Dlatego pozostaje mi tylko powtórzyć za Oxbow: „Time, Gentlemen, Time”.