W pierwszy dzień wiosny obchodziłam 40. urodziny. Jak każdy przekraczający tę symboliczną datę, czekałam na jakieś nowe otwarcie, pretekst do podsumowań. Dostałam go. 21 marca to dzień wagarowicza, ale w tym roku nie wolno było wyjść z domu, nie mówiąc o gościach i świętowaniu. Jeszcze nie wierzyliśmy, że to, co się dzieje, dzieje się naprawdę. Kupiłam sobie sama prezent przez Internet – okulary przeciwsłoneczne z polaryzacją. Chciałam w nich jeździć w dalekie trasy samochodem, spacerować po plaży i lesie, patrzeć w niebo nad chmurami w samolocie. Ale i tak jestem szczęściarą – mam dach nad głową, balkon, a słońce wciąż świeci.
Jeszcze niedawno, starając się kupić bliskim prezenty na różne okazje, wielość dostępnych opcji jednocześnie nudziła nas i przytłaczała. Mierząc się codziennie z nadmiarem, próbowaliśmy przed świętami czy urodzinami główkować i wykazywać się kreatywnością. Zaczęliśmy dawać sobie jako prezenty coraz droższe i bardziej wyrafinowane przedmioty i doświadczenia: vouchery na podróże, pobyty w hotelach, samodzielne komponowanie perfum, warsztaty z garncarstwa lub gotowania. Idea była szczytna – by darować innym przeżycia, nie rzeczy, nie przykładając ręki do produkcji kolejnych zbytecznych przedmiotów, które i tak trafią na śmietnik. Kilka tygodni temu nagle nasze możliwości nieskrępowanego doświadczania świata gwałtownie się skurczyły, a bilety do teatru, spa czy na lot w kosmos wylądowały w koszu. Dziś pożądanym prezentem byłaby szczepionka na fenomen medyczny, który uziemił nas w domach, albo chociaż pakiet prywatnego ubezpieczenia medycznego, z którego skorzystać można bez wychodzenia z domu.
Jest jeszcze inna rzecz, która dzięki nowej sytuacji odzyskuje swoją podkopywaną latami przez agresywną konkurencję pozycję: książka. Do niedawna przynieść komuś po prostu książkę, wydawało się jakoś zbyt skromnie… Dziś to jak podarować osadzonemu klucze do jego celi. Konieczność pozostania w domu z jednej strony zwolniła nas z przymusu wykonywania wielu męczących czynności, jak dojazdy do pracy, korki, codzienne spotkania służbowe, ale sprawiła też, że teraz, gdy nasze mieszkania stały się pracą, szkołą, centrami zarządzania kryzysowego, logistyki i Bóg wie czym jeszcze, ilość zadań i bodźców, z którymi mierzymy się codziennie, po chwilowym wyhamowaniu, zwiększyła się. Jeśli dodać do tego napięcia rodzinne, troski materialne, niepokój o bliskich i przyszłość, która traci optymistyczne kształty właściwie na każdym polu, potrzeba wytchnienia staje się przemożna. Rzeczywistość, którą możemy zaprosić do siebie za pośrednictwem telewizorów i komputerów nie przynosi ulgi. Internet, który stał się dla nas przez ostatnie lata często główną przestrzenią, na której opieraliśmy swoją wyobraźnię, nagle przestał wystarczać i zaczął męczyć lejącym się z osaczających nas ekranów kontentem. Podróże, w które zabierał nas wirtualny świat w sytuacji braku możliwości przekroczenia własnego progu, stały się płaskie jak atrapy, straciły trójwymiarowość. Tę możliwość pozwala przywołać tylko wyobraźnia i uważność, choć może się to okazać trudną lekcją, bo codzienność migających wokół obrazów skutecznie oduczyła nas obcować z papierem i ciszą. Książki są namacalne; potrzebujemy teraz tej realnej obecności, czegoś, co można dotknąć, położyć pod poduszką, zakreślić ołówkiem, ścisnąć, powąchać. To one najgłębiej pozwalają nam rozważać życie innych i inspirować się nim. Kiedy rzeczywistość wokół przypomina chory sen bez nadziei na rychłe przebudzenie, książki pozwalają kontemplować idee i wartości, za którymi tęsknimy w sposób sprzyjający utrwalaniu ich w naszych umysłach. Przewodniki i atlasy dają szansę, by nie porzucać nadziei na przyszłe podróże i już teraz marzyć o nich, a planując wyprawy „palcem na mapie”, możemy poczuć się jak renesansowi odkrywcy. Biblioteki, choć teraz niedostępne, kiedy o nich myślimy, z ich niekończącymi się alejami regałów spisanej przez człowieka wiedzy i historii, jawią się jako depozytariusze dawno zapomnianych tajemnic, ale również rozwiązań i mądrości, która może wybawić nas z kłopotu.
Z dnia na dzień podzieliliśmy los Szekspirowskiego Prospera, księcia Mediolanu, który wygnany z kraju na statku zaopatrzonym jedynie w jedzenie, wodę i książki, wylądował na wyspie, na której dane mu było pozostać kolejne 12 lat. Tam jego największym skarbem, ale i źródłem mocy, stały się książki, które pozwoliły mu zapanować nad żywiołami i mieszkańcami wyspy, a także zachować zdrowe zmysły i nadzieję na odmianę losu.
Nigdy wcześniej nie przyszło mi o książkach pomyśleć w ten sposób, choć teraz widzę, że obcowałam z nimi przez lata, wykorzystując wszystkie terapeutyczne właściwości, które potrafiły mi zaoferować. Kilka lat temu kupiłam trzy grube albumy Scotta Schumana znanego jako The Sartorialist i fotografującego uliczną modę we wszystkich zakątkach świata. Kiedy było mi smutno i czułam się szaro i źle, oglądałam na jego zdjęciach setki młodych i starych sylwetek na ulicach miast i wsi, ubranych za grosze i za ogromne pieniądze. Patrzyłam na ludzką różnorodność, indywidualność, ale przede wszystkim na twarze ludzi ze wszystkich stron świata uchwyconych na chodnikach w drodze do pracy, po gazety, w parkach i kawiarniach. Nad każdą z tych twarzy mogłam spędzić, ile chciałam. To dawało mi ukojenie i świadomość, że za ścianami mojego mieszkania, w którym czasem pulsował bezruch, bezsiła i brak nadziei, jest życie. Książki Topora, Mankella, Bułhakowa, Capote’a, Levinasa i Bubera, Brodskiego, Janion, Skargi, Foucaulta, Różewicza, Wodzińskiego, Kąkolewskiego, Żuławskiego, Lagerkvista, Czechowa, Camusa, Kijowskiego i Konwickiego, Łozińskiego, Witkowskiego, Miłosza, Mikołejki, Rottenberg, Andersena, manuale diagnostyczne dla psychiatrów, albumy anatomii i historii sztuki, Biblia, Narnia, 20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi, Przybora, Młynarski i wielu innych ratowało mnie na mojej bezludnej wyspie przez lata. Tomy, które pomogą nam przetrwać i przetrwają z nami czas, w którym może zdarzyć się, że nie będziemy mieli się na kim oprzeć, zostaną naszymi prawdziwymi przyjaciółmi już na zawsze. Mogą być też początkiem nowego ładu, refleksji i sposobu, w jaki będziemy chcieli ze sobą żyć.
Od kilku dni kilkaset metrów od mojego domu na parapecie witryny sklepu z rzemieślniczym designem leżą książki. Przynoszą je tam mieszkańcy mojej dzielnicy, żeby ludzie przechodzący z zakupami lub psem, mogli sobie taką książkę wziąć i może ukoić nią swoją samotność i lęk. Na kilku skwerach w pobliżu już dawno urządzono skrytki z okienkami w ściętych pniach drzew, w których również można zostawiać książki dla innych, a czasem znaleźć coś dla siebie. Skorzystam jutro z przywileju, że mam psa, z którym mogę odejść trochę dalej od domu, spakuję plecak, założę maseczkę i moje nowe okulary i wyjdę na ulicę, żeby podzielić się tym, co mam najlepszego. Tym, co – jak wierzę – najlepszego mamy w ogóle.