Proces sądowy, czyli spektakl z udziałem widowni Proces sądowy, czyli spektakl z udziałem widowni
i
Rita Gorgonowa, zdjęcie: Happa
Przemyślenia

Proces sądowy, czyli spektakl z udziałem widowni

Paulina Małochleb
Czyta się 15 minut

Najsłynniejsze sprawy sądowe sprzed lat oczami reporterów. Co mówią o naszym społeczeństwie i epoce?

Relacjonowanie procesu to specyficzna odmiana reporterstwa. Oparta na przesiadywaniu w sądzie, przekopywaniu się przez akta sądowe, relacjonowaniu racji stron. W wersji historycznej – to praca jeszcze żmudniejsza, wymagająca wypraw do archiwów, przeszukiwania czasopism, dzienników i pamiętników. Reporter sądowy nie może być śledczym, nie może być też ani prokuratorem, ani adwokatem, a jednocześnie musi przedstawić argumenty obu stron, opowiedzieć o przebiegu przestępstwa, śledztwie, wreszcie o samym procesie. Porusza się zatem w trzech przestrzeniach czasowych, spina działania wielu osób, splata sprzeczne racje, wrogie sobie strony. Barbara Seidler – jedna z najważniejszych polskich reporterek sądowych – pisze o tej pracy: „Powinnam zachować maksimum obiektywizmu. To jest mój obowiązek. Obowiązek reportera sali sądowej”. Praca reportera sądowego powinna zatem być odzwierciedleniem działania sądu: chłodnym, obiektywnym, sprawiedliwym. Cytat ten jednak wyrywam z kontekstu, bo Seidler czasem w swych reportażach ujawnia własne odczucia, najczęściej złość na bezradność systemu prawnego, a bardzo rzadko sympatię wobec oskarżonych. W pełnym brzmieniu cytat ten powinien wyglądać tak: „A na sąsiedniej sali, do której raz po raz muszę wracać, młody człowiek, student, któremu akt oskarżenia zarzuca czyn ohydny, nie przyznaje się do winy. Zwyczajnie kłamie. Zimny i obojętny na wszystko, co nie dotyczy jego przyszłej życiowej kariery. Powinnam zachować maksimum obiektywizmu. To jest mój obowiązek. Obowiązek reportera sali sądowej. Ale przecież nie mogę. Wiem, że nie potrafię. Z jakąż ulgą wracam do tych recydywistów, samouszkodzeniowców!”.

Najważniejszy proces…

Sprawa Gorgonowej to chyba najgłośniejszy proces kryminalny, jaki kiedykolwiek miał miejsce w Polsce. Rita Gorgonowa, opiekunka dzieci architekta Henryka Zaremby i zarazem jego kochanka, została oskarżona o zamordowanie jego najstarszej córki Lusi. Sprawa trafiła przed sąd dwa razy: najpierw we Lwowie, później w Krakowie, za każdym razem rozpalając uwagę społeczeństwa. Z sądu lwowskiego dziennikarze telefonowali do redakcji, dyktując artykuły, by mogły one jeszcze szybciej trafić do druku. „Ilustrowany Kurier Codzienny” publikował opis przebiegu procesu słowo po słowie, ponieważ oddelegował do niego dwóch, pracujących na przemian, stenografów. Pierwszy wyrok – kara śmierci – został ostatecznie zamieniony na 8 lat więzienia. Gorgonowa opuściła celę we wrześniu 1939 r., tuż po rozpoczęciu wojny. Nie wiadomo do końca, co się z nią później stało. Cezary Łazarewicz, który tej sprawie poświęcił reportaż, odnalazł ją na Śląsku w 1946 r. i tam dopiero ślad po domniemanej morderczyni ginie – być może sama została zamordowana z przyczyn rabunkowych, być może wyjechała na Ziemie Odzyskane. 

…i zwyczajne

Pamiętajcie, że byłem przeciw – tytuł niedawno wydanego zbioru reportaży Barbary Seidler – to ważny cytat, słowa wypowiedziane przez adwokata dyrektorów Zakładów Mięsnych na Służewcu i kierowników sklepów oskarżonych w tzw. aferze mięsnej w 1964 r. To jeden z najgłośniejszych procesów PRL-u, sprawa, która rozgrzewała społeczeństwo przez długi czas. Do dzisiaj stanowi precedens, był to bowiem jedyny przypadek, gdy w czasie procesu o przestępstwo na tle ekonomicznym orzeczono karę śmierci, po czym ją wykonano – Rada Państwa miała prawo wyrok złagodzić, ale z niego nie skorzystała. To właśnie w reportażu o tym procesie Seidler pisze: „Jest w tym i trochę teatru. Tak powiedział mi pewien reżyser, który prosił mnie, aby zabrać go na rozprawę. Tu zawodowcy dają ostatnią szansę amatorowi, aby wygrał los swojego życia”. Zgromadzone w tym zbiorze reportaże to głośne sprawy z lat 60. i 70.: afera mięsna, proces pracowników Horteksu, zabójstwo matki przez córkę Katarzynę, która upycha potem ciało w walizce i wynosi z mieszkania, proces sądowy nauczycielki oskarżonej o zabójstwo 6-letniego pasierba. Dużo u Seidler też przyziemnych spraw, prozy życia PRL-u: waśnie osób zameldowanych w kilku pokojach wspólnego mieszkania, morderstwa robotników w fabryce, drobne pijaczki mordujące się nawzajem, morderstwa na wsiach popełniane latem w czasie wesel i jarmarków oraz społeczna akceptacja dla takiego lekkiego traktowania cudzego życia, zabójstwa na tle rabunkowym: by zdobyć cudze pieniądze ze sprzedaży świń albo wypłaty dla rolników.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wejście w rolę

Zawodowcy, o których mówi zaprzyjaźniony z autorką reżyser, to oczywiście pracownicy sądu: prokuratorzy, obrońcy i sędziowie, a amatorzy z niewielką szansą na obronę – wiejskie chytrusy i chuligani, socjopatyczni mordercy, sprawni oszuści, pozbawieni moralności, uwikłani w sieć zależności dyrektorzy. Wszyscy oni odgrywają przed wysokim trybunałem pewną rolę, wcielają się w postacie: nauczycielka przedstawia się jako zdesperowana macocha, której pasierb w ogóle nie chciał słuchać i swoim zachowaniem zmuszał ją do bicia – po raz pierwszy o tej sprawie pisała Seidler, po latach wydobył ją Mariusz Szczygieł, by pokazać, jak wychowywano nauczycielkę, co sprawiło, że uważała pas za najlepszy środek dydaktyczny. Dyrektor Wawrzecki, skazany na karę śmierci za matactwa i łapówki przy handlu mięsem, przed sądem staje się ofiarą awansu społecznego, nieobznajomionym z tajnikami handlu. Właściwie szczerzy przed sądem są tylko samouszkodzeniowcy – ale i oni wchodzą w role: więziennych cwaniaków, przywódców z celi, urków, szczycących się tym, że nie znają świata, odsłaniających z dumą druty wbite w klatkę piersiową i więzienne tatuaże. Oni także mają opracowany scenariusz: zeznają i odwołują zeznania, kluczą, przedłużają przebieg procesu, bo sprawa przed sądem pozwala na opuszczenie więzienia, wyjście z szarej codzienności, daje możliwość, by poskarżyć się na strażników, zobaczyć się z kobietą.

Choć w Koronkowej robocie ani razu nie pojawia się teatralna metafora, to Łazarewicz także bardzo wyraźnie pokazuje, jak jego bohaterka przed sądem odgrywa rolę: Gorgonowa występuje skromnie uczesana, przez cały proces nie zdejmuje czarnych rękawiczek, zasłania twarz przed dziennikarzami. Każdy jej gest zostaje poddany analizie, podobnie jak głos – uznany przez publikę za nieprzyjemny, potwierdza jej rzekomo mordercze skłonności. Zeznania świadków bliskich rodzinie także wpychają ją w rolę, tym razem jednak przeciwną: pokazują ją jako kobietę ambitną, zimną, próbującą ułożyć sobie życie kosztem starszych dzieci, szczującą Zarembę przeciwko Lusi, która nie potrafiła zaakceptować drugiego związku ojca.

Rita Gorgonowa, zdjęcie: Happa

Rita Gorgonowa, zdjęcie: Happa

Z kolei Gorgonowa w oczach służących i kucharek to kobieta oziębła, sadystyczna, pazerna, zachodząca w kolejne ciąże, by architekta przywiązać do siebie jeszcze bardziej (zadziwiające, jak bardzo porządku patriarchalnego strzegą jego ofiary). Tymczasem sama Gorgonowa mówi Irenie Krzywickiej: „Jestem jak suka. Rodzę dzieci, a obcy mi je zabierają”. Tym samym zyskuje sobie nie tylko współczucie, ale i sympatię feminizującej dziennikarki, która sprawie sądowej poświęci kilka bardzo dużych artykułów i z zapałem będzie jej bronić.

Publika jak w amfiteatrze rzymskim

Rozgrywka toczy się nie tylko w trójkącie sędzia–prokurator–oskarżony, ale także między osobami dramatu a widownią. Z perspektywy reporterów widać wyraźnie, że reakcje publiczności mają wpływ na przebieg procesu oraz na werdykt sądu – wyrok ma zapobiegać recydywie, ale i edukować publikę, przypominać o prawach moralnych. Zainteresowanie ulicy, wściekłość nawet, histeryczne wczuwanie się w proces Gorgonowej sprawiły, że sprawą zajęły się wszystkie media lat 30. Rita Gorgonowa staje się aktorką na scenie sądowej: na podstawie jej ruchów, zachowania, stroju publiczność próbuje ustalić, czy jest morderczynią. Adwokaci woleliby, żeby bardziej rozpięła bluzkę, żeby grała przed sądem lekko zalotną, by próbowała ich uwieść i sobie zjednać, bo tylko tak może uratować się od kary śmierci. Tymczasem, jak notuje Irena Krzywicka, oskarżona nie chce nawet zdjąć futra na sali sądowej. Scena okazuje się jeszcze większa, bo cały Lwów śledzi proces, pewnego dnia na ulicach kobiety zbierają się, by wyciągnąć Ritę z przewożącej ją więźniarki i ukamieniować na miejscu. Udaje się ją uratować tylko dlatego, że kierowca samochodu rozpędza się i taranuje barykadę. Kobiety wybijają wszystkie szyby w aucie, ale oskarżona nie zostaje ranna.

Łazarewicz pokazuje, jak publiczność żyła sprawą sądową: „Na czarnym rynku ceny biletów wstępu na ostatnią rozprawę sięgają już niebotycznej kwoty pięćdziesięciu złotych, a w punktach loteryjnych można stawiać zakłady pieniężne: kara śmierci czy uniewinnienie”. Z balkonu proces obserwują lwowskie prostytutki, żądne krwi, emocji, dramatu: „Większość z nich omdlewa z żalu, że nie pokażą tutaj, jak się łamie kołem albo wbija na pal” – znów Łazarewicz oddaje głos Krzywickiej. Nagonka urządzona przez ulicę, nacisk, jaki opinia publiczna wywiera na sąd, stają się argumentem, by proces powtórzyć, dają zatem narzędzie adwokatowi, by złożyć wniosek o ponowny proces.

Popularność tej historii była tak wielka, że nawet wiele lat później opisywany w „Prawie i Życiu” przez Edmunda Żurka proces też budził wielkie zainteresowanie. Rozpoznawalność przełożyła się niestety na los obu córek Gorgonowej: Romusię ojciec osłonił, bo rodzina się przeprowadziła, zmieniono jej imię i nazwisko, choć z „Aldoną” zerwał narzeczony, ostrzeżony przez własnego ojca. Całe odium spadło na drugą córkę Rity, urodzoną już w celi Ewę. W przytułku nazywana Gorgonichą, jako dorosła kobieta wiele razy zmieniała pracę wypędzana przez osoby, które rozpoznały w niej córkę morderczyni – nawet w latach 60. proces Gorgonowej żył jeszcze w pamięci ludzi. Ewa nie ułożyła sobie też życia prywatnego – ciągle uwięziona w cieniu matki, a jednocześnie pozbawiona opieki macierzyńskiej. 

Zarówno Łazarewicz, jak i Seidler podważają przekonanie o niezależności werdyktu, wiele razy wspominają bowiem, że proces i ostateczny wyrok spełniają funkcję edukacyjną: sala sądowa zamienia się w miejsce przyspieszonej edukacji moralnej. W Niech mnie skażą na śmierć, jeśli… Seidler opowiada o procesie majstra z fabryki Wedla, podejrzanego przez współpracowników o homoseksualizm. Sprawa dotyczy morderstwa: majster Rybowik zabił w kantorku fabrycznym jednego z robotników, powód do końca pozostaje ukryty. Publiczność ciągnie jednak do sądu, bo widzi w nim odmieńca, homoseksualistę, domaga się dla niego surowej kary z tego wyłącznie powodu. „Rzadko na moje decyzje mają taki wpływ zasady prewencji ogólnej, jak w tym wypadku. Może i mógł dostać o dwa lata mniej, ale gdy spojrzałem na ten tłum, na tę półdziką publiczność… muszą wiedzieć, że życie ludzkie jest najwyższym dobrem” – mówi sędzia, skazując majstra na 15 lat więzienia. Jednocześnie publiczność chce dowiedzenia, czy majster utrzymywał z robotnikiem stosunki homoseksualne, pod drzwiami do sali sądowej tłum wykrzykuje: „Gdzie tego pedała przenieśli?”, ekscytuje się, gdy młody robotnik zeznaje, że majster namawiał go do wspólnej kąpieli w wannie do mycia puszek. Sam Rybowik nie broni się przed oskarżeniami o morderstwo, wpada zaś w histerię na samo wspomnienie, że mógłby być homoseksualistą. Jego żona po wyroku wyznaje z ulgą: „No przecież zabił. Dobrze, że teraz wszyscy wiedzą, że tych świństw nie robił…”.

Głos z innej epoki

Teatralność procesu sądowego w reportażach Łazarewicza i Seidler, czytanych dzisiaj, służy przede wszystkim ujawnieniu tego, czego nie widać było w działaniach postaci, ich naświetlonych i uświadomionych motywacjach. Perspektywa autorów, łącząca się ze spojrzeniem czytelnika, pokazuje bowiem to, czego ówczesny system prawny nie był często świadom, albo to, co w opisywanym okresie stanowiło normę.

Nie zaskakuje specjalnie fakt, że to właśnie najczęściej los kobiety, sposób jej traktowania uwypuklony zostaje w ramach takiego przedstawienia. W sprawie Gorgonowej elektryzujący jest właśnie melodramat: przed sądem staje kobieta, która z wielu względów zajmuje niższą pozycję niż jej kochanek, szanowany architekt: bez wykształcenia, uboga – wykonująca pracę guwernantki, a więc sługi, zamężna cudzoziemka, pozbawiona przez teściów opieki nad pierwszym dzieckiem. Sypia z przełożonym, urodziła mu już jedno dziecko i w czasie procesu okazuje się, że znów jest z nim w ciąży. Widać, że przekracza większość norm uznawanych przez międzywojenne społeczeństwo. W równym stopniu, co o morderstwo, chodzi tu o jej odmienność, społeczną bezbronność i zależność. W międzywojniu widziano w niej kobietę niemoralną, wampa i rozwiązłą służącą, która podstępem uwiodła swego pryncypała, żyła z nim na kocią łapę. Cezary Łazarewicz, nie usprawiedliwiając wcale zbrodni, pokazuje inną twarz Gorgonowej: ubogiej dziewczyny bez wykształcenia, która nie ma prawa do wychowywania swoich dzieci, poszukującej w czasie wojny kontaktu z Romusią w Warszawie. Aby jednak takie przedstawienie było możliwe, musiała się zmienić norma obyczajowa – po drodze rozbrojono zasadę podwójnej moralności, która inne obowiązki i oczekiwania stawiała mężczyznom, przerzucając na kobiety całkowitą odpowiedzialność za seks.

Podobne wyjście poza normę przewidzianą w danej epoce opisuje Barbara Seidler w reportażu Sama wśród praw i ludzi. Jej bohaterka pada ofiarą stalkingu – wtedy jednak, w 1968 r. – nie jest to przestępstwo, ale czynność pozbawiona nazwy, kwalifikacji prawnej, bagatelizowana przez milicję i prokuraturę. Marianna Kaim, prześladowana, śledzona, czasem napastowana przez swojego nauczyciela wuefu, wiele razy zgłasza sprawę. Kazimierz Walczak trafia do więzienia, ale na krótko, z celi wysyła kolejne listy do dziewczyny i jej matki, nakazując, by ta dbała o nią i jej strzegła. Prokurator rozkłada ręce, nie może przecież aresztować mężczyzny za śledzenie Kaimówny, za słanie do niej listów i wyczekiwanie pod szkołą i domem. „On mógłby nam powiedzieć Czego ode mnie chcecie? Mam prawo być w pobliżu osoby, którą darzę uczuciem. Postąpilibyśmy wbrew prawu, ingerując wcześniej”. Seidler pokazuje eskalację uczuć Walczaka, który w końcu oblewa dziewczynę kwasem solnym, wypalając jej część twarzy i ręce. Teraz dopiero prokuratura może się nim zająć. Walczak ponownie trafia do celi, ale znów pisze listy do Marianny i jej matki, wzmagając ich nerwicę i poczucie zagrożenia. Prokurator doradza wyjazd z kraju, bo na mocy polskich przepisów nie może jej pomóc. Ocali życie, jeśli ukryje się przed Walczakiem, bo jego obsesja i determinacja wydają się jasne dla wszystkich.

Teatralność procesu to bardzo poręczna reportażowa metafora – podobnie jak w literaturze pozwala pokazać theatrum mundi, nietrwałość życia, które zostaje poddane prawu, losowi, wyrokowi. W przypadku reportaży jednak skojarzenia sądu ze spektaklem pozwalają na powiedzenie tego wszystkiego, uruchomienie takich znaczeń, które wykraczają poza rzeczowy i konkretny opis wydarzeń. Ta metafora właśnie daje reportażowi szansę, by w oszczędny sposób przedstawić całą rytualność procesu ze wszystkimi jego konsekwencjami: odgrywanie ról, szereg gestów koniecznych i oczekiwanych, kolejne gesty ceremonialne pracowników sądu, retoryczność wypowiedzi prokuratury i obrońców. Dzięki temu nawet czytelnik prasy lat 60., który nigdy nie był na procesie, rozumie tekst Seidler, a współczesny odbiorca reportażu Łazarewicza jest w stanie wyjść poza zachwyt „procesem retro” i zobaczyć na sali sądowej konkretne życie, cudzą biografię. To właśnie dzięki niemu autorzy reportaży sądowych mogą pokazać dramatyzm rozgrywki, niesłychane zwroty akcji, ale też motywacje psychologiczne, chwyty stosowane przez „amatorów” w celu oszukania czy zjednania sympatii „zawodowców”.


Cezary Łazarewicz, „Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej”, Wydawnictwo Czarne, 2018

Barbara Seidler, „Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe”, Wydawnictwo Czarne, 2017

Czytaj również:

Holocaust łapie za serce Holocaust łapie za serce
i
fragment okładki „Kommanda puff” autorstwa Dominika W. Rettingera; materiały promocyjne
Przemyślenia

Holocaust łapie za serce

Paulina Małochleb

Kicz Holocaustu pojawia się dzisiaj nie tylko w powieściach, ale i w literaturze non-fiction – dotyczy w równym stopniu niedawno wydanych opowieści ocalonych świadków, jak i utworów całkowicie fikcyjnych. O ile jednak nie odczuwamy dyskomfortu, wskazując kicz w powieści o Zagładzie, o tyle krępuje nas odkrycie kiczu w relacjach świadków czy w utworach powstających na podstawie ich biografii.

Na takim właśnie ograniczeniu żerują w dużym stopniu autorzy ckliwych opowieści o Zagładzie, którzy wychodzą z założenia, że metka „oparte na faktach” obroni ich przed zarzutami krytyki i podniesie sprzedaż. Mają niestety rację: kicz Holocaustu świetnie się sprzedaje – nie budzi też dzisiaj większych oporów ze strony odbiorców, a często właśnie kiczowaty sposób przedstawienia jest bardziej pożądany. Tatuażysta z Auschwitz Heather Morris rozszedł się w Polsce w nakładzie 100 tys. egzemplarzy i – jak informuje wydawca – ciągle znajduje się na listach bestsellerów. Latem reklamowano tę książkę w akcji „weź na koc”, a wiele czytelniczek umieszczało zdjęcie okładki na Instagramie w siermiężnej estetyce (koc, zdarty, bury sweter) lub przeciwnie – lifestyle’owej (świeże kwiaty, kawa, kolorowe poduchy, wanna z pianą, tatuaże – lecz bynajmniej nie obozowe).

Czytaj dalej