Napaść Rosji na Ukrainę przyniosła kolejną falę refleksji nad wezwaniem „nigdy więcej wojny”, a konkretnie nad tym, dlaczego ono nie działa i dlaczego „nigdy więcej” to wiecznie puste słowa. Bo zaiste, ludzkości bardzo trudno oduczyć się wojny. Ale właściwie dlaczego?
Odruchowo chciałem zatytułować ten tekst Przeciwko wojnie, a byłby to tytuł ze wszech miar słuszny. Celowo wybrałem jednak koślawą „militarność”, bo precyzja jest tutaj istotna. Jeżeli historia czegokolwiek uczy, to tylko tego, że niczego nie uczy. Sam sprzeciw wobec wojny nie wystarcza – jak widać – by zniknęła ona z powierzchni ziemi. Jeżeli naprawdę chcemy ją wyeliminować, to musimy sięgnąć dużo głębiej.
Jedną bowiem kwestią jest sprawić, by wojny faktycznie nie było. Drugą, by ona nie mogła wybuchnąć, czyli zlikwidować wojnę nawet w potencjalności, jako możliwy sposób załatwiania spraw międzynarodowych. Trzecią zaś kwestią jest usunąć całą wojenną metaforykę, która jest wbudowana w nasz sposób myślenia. Na razie nie udała się nam żadna z tych rzeczy. Ale pierwsza i druga nigdy się nie ziszczą, jeśli nie zaatakujemy od razu tej trzeciej.
I właśnie, zaatakujemy – wszyscy używamy tych słów. Czemu nie napisałem „nie zajmiemy się tym problemem”?
Język militarnopodobny siedzi w nas tak głęboko, że aż szkoda gadać. Przykłady można mnożyć w nieskończoność – to wszystkie fronty robót, front walki z covidem, zbrojenie się w cierpliwość czy okopanie na stanowiskach. Te słówka i porównania mocno cisną się na usta. I wyprowadzają nas na manowce.
Sprawa jest zresztą poważniejsza niż sam język. Pod nim kryje się bowiem milczące założenie, że to właśnie konfrontacja, starcie i walka są tym, co w człowieku jest najbardziej mobilizujące, najbardziej serio. To wojny spłaszczają nierówności społeczne, to wojny przynoszą update’y ludzkości, których w czasach pokoju nie możemy się doprosić, to wojny inspirują wynalazki i odkrycia naukowe. Możemy sięgnąć do Broniewskiego, możemy zajrzeć na Twittera – z chwilą, gdy wybucha konflikt zbrojny, wszędzie pojawia się ton, że może i gorzko smakował chleb, może i były podziały, ale teraz czas na reset, zmianę, jedność narodową czy co tam akurat jest potrzebne.
I to właśnie jest smutne. Że nic innego, tylko wojna, tylko krew i ciała zabitych dzieci są w stanie zmobilizować nas do takiego resetu.
Zmiana klimatu, zniszczenie środowiska czy choćby problem mieszkaniowy w Polsce – na to ziewamy i skrolujemy dalej. Tylko wojna stawia nas na nogi. Dlaczego? Ano dlatego, że wszyscy jesteśmy zmilitaryzowani i nauczeni, że to właśnie starcie, walka mężczyzn, lufa w lufę to jest ta jedna rzecz serio, przy której blednie cała reszta. Wielu z nas wciąż zakłada, że to jest najwyższa, najpełniejsza forma człowieczeństwa.
Tkwimy w tym wszyscy. Wojna jako ostateczne, najwyższe powołanie człowieka; gotowość, żeby rzucić wszystko i stanąć do walki, bronić ojczyzny, dulce et decorum – wydawałoby się, że to idee z XIX w., ale nie, one cały czas są z nami i w nas. A jeśli ktoś nie wierzy, to zapraszam na Twittera. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy odkurzyliśmy ten słowniczek szybciej niż kiedykolwiek w tym stuleciu.
A to właśnie ten słowniczek trzeba – tymi czy innymi metodami – posłać na śmietnik historii, jeśli chcemy, żeby XXI w. nie był powtórką z wieku XX. Łatwe to nie będzie. Nawet mnie, jak widzicie, w tym tekście udaje się ledwo, ledwo.
Nie ukrywam, że stoicyzm też wniósł w to swój wkład. Starożytni stoicy uwielbiali militarne porównania – żołnierskie metafory, życie jako walka, pole bitwy, starcie z przeciwnikiem; te wezwania, żeby w życiu być tak samo dzielnym jak na wojnie. Spójrzcie jeszcze raz na tę logikę. Nakazuje ona wziąć tę energię, mobilizację i powołanie, które daje wojna, i przenieść je w „zwykłe życie”. To ma sens tylko dlatego, że wciąż zakładamy, iż to wojna jest źródłem energii, której nie da nam nic innego. Używając tej retoryki, wzmacniamy to założenie i reprodukujemy je dla następnych pokoleń.
Staranie, by jej nie (nad)używać, to zadanie stojące nie tylko przed nami, dzisiejszymi stoikami, ale także przed całą ludzkością.