Wielu alchemików próbowało swoich sił w trudnej sztuce transmutacji, ale prawdziwego przełomu w tej dziedzinie dokonał Michał Sędziwój, adept wiedzy tajemnej, sekretarz królewski Zygmunta III Wazy.
Michał Sędziwój (1566–?) otrzymał dobre wykształcenie, które trafiło na podatny grunt: będąc chłopcem, nie potrzebował opiekuna, który batem zachęcałby go do lektury. Pochłaniał opasłe woluminy, jeden za drugim, z dziedzin tak od siebie odległych, jak astronomia i botanika. Ale największą pasją zapałał do alchemii. Poznał osobiście wielkich wtajemniczonych swojej epoki; nie można jednak powiedzieć, że nie stąpał mocno po ziemi: niejednokrotnie działał jako skuteczny dyplomata, znany na najznakomitszych dworach XVI-wiecznej Europy.
Już za życia stał się autorem dzieł uważanych za wybitne, w których między innymi dowodził, że powietrze jest czymś w rodzaju życiowego pokarmu; dziś przyjmuje się, że odkrył tlen. Jego wielkie zasługi w dziedzinie alchemii zyskały uznanie samego Zygmunta III Wazy. Nasz monarcha, wrażliwy na uroki wiedzy sekretnej, oddał Sędziwojowi do celów badawczych niepoślednie lokum w wieży Krzywej Stopce na Wawelu. Sędziwój stworzył tam swoje laboratorium, pełne kotłów, alembików, z dużym piecem, z pradawnymi rękopisami, które tylko on jeden potrafił wówczas zrozumieć, a obecne w nich myśli rozwinąć.
W wielu księgach alchemicznych powtarzało się podobne zalecenie, że aby stworzyć złoto, należy umieścić ludzkie odchody w specjalnym szklanym naczyniu i podgrzać je, poddając długotrwałemu i złożonemu procesowi transmutacji.
Problem polegał na braku komina w wieży, wobec czego Sędziwój, by się nie zaczadzić, zastosował komin roboczy – metalową rurę, pokrętną drogą wychodzącą przez okno. Pechowo podczas jednej z prób, przy której obecny był również król, wylot tej rury został zapchany przez rodzinę srok: ptaszyska uwiły sobie w niej dziwaczne gniazdo z najrozmaitszego śmiecia. Podczas podgrzewania szklanego naczynia dym cofnął się, a przerażeni uczestnicy eksperymentu zaczęli w pośpiechu opuszczać laboratorium. Zygmunt III Waza uderzył w półkę, na której znajdowała się wielka księga, bodaj pierwsze, genewskie wydanie Opera omnia medico-chemico-chirurgica doktora Paracelsusa; księga opadła na wystający z ognia pogrzebacz; pogrzebacz podważył rozżarzone kawałki drewna; pożar prędko zajął całe laboratorium. Z powodu trudności logistycznych wiadra z wodą przychodziły nieproporcjonalnie wolno względem potrzeb. Ogień zajął całą wieżę i jął przechodzić na inne części królewskiego zamku. Wreszcie pożar ugaszono, ale straty były znaczne. W konsekwencji król podjął decyzję o przeniesieniu siedziby królewskiej do Warszawy.
Alchemik był głęboko rozczarowany tym wypadkiem. W odróżnieniu bowiem od innych, którzy znali tylko jego fałszywe, „zdroworozsądkowe” przyczyny, on znał prawdziwe. Wiedział, że pożar wybuchł wyłącznie z jego winy: podczas eksperymentu nie użył bowiem ludzkich odchodów, lecz ptasich. Zatkanie komina było ptasią zemstą za tę podstępną manipulację.
Sędziwój na długie miesiące popadł w zgorzknienie.
W pewnym momencie zdał sobie jednak sprawę, że skoro ptak potrafi wymierzyć sprawiedliwość, to przyrodą kieruje jakiś rodzaj wyższej inteligencji, i że wbrew pozorom eksperyment potwierdził to, co najbardziej istotne – kogo bowiem interesowałoby złoto w świecie pozbawionym wewnętrznego ładu?
Jednocześnie pomimo chwil nie najlepszego humoru nie przestał wierzyć w życiodajne właściwości wdychanego powietrza. Wieczorami często zamykał się na poddaszu otrzymanej posiadłości w Kravaře, gdzie nie oddawał się niczemu innemu niż siedzeniu i koncentrowaniu się na własnym nosie, na wdechu i wydechu.
Wiedza o ładzie i nieustanne wciąganie życiowej substancji wypełniły głębokim spokojem i zadowoleniem duszę Sędziwoja; niekiedy przesiadując tak w bezruchu, porównywał się do kota. Zauważył, że jego ciało zaczęło promieniować zagadkowym blaskiem; źródło światła znajdowało się w okolicach pępka.
Pewnego razu, kiedy siedział zamknięty w bawialni z opatem pobliskiego klasztoru, zdało mu się, że widzi króla Zygmunta III, który kroczy przez Warszawę z grupą włoskich architektów, planując królewski ogród. Sędziwój z osłupieniem pojął, że widzi na odległość. A może ta scena dopiero miała się wydarzyć? Jeśli tak, to przewidywał przyszłość. Albo już się wydarzyła? Kolejne dni przyniosły nowe rewelacje; doświadczał wizji, które znosiły wszelkie ograniczenia czasowe, nie istniała już dla niego ani przeszłość, ani przyszłość. Wszystko stawało się jednocześnie, a on mógł decydować, który odcinek rzeczywistości chce aktualnie widzieć.
Ale oto wydarzyła się rzecz jeszcze bardziej zaskakująca. Kiedy alchemik spacerował brzegiem strumienia i rzucił okiem na miejsce, w którym powinno znajdować się jego odbicie, znalazł tylko ledwie widoczny ruch chmur. Doszedł do wniosku, że stał się wodą, którą widział. Niezależnie od tego, gdzie był, stawał się tym miejscem, i to nie w sposób, w jaki kameleon naśladuje otoczenie; dochodziło raczej do utożsamienia istotowego. Będąc w lesie, był drzewem. Stojąc na dziedzińcu zamkowym przed murem – murem. Można także powiedzieć, że nie tyle stał się niewidzialny, ile stracił jasno określoną formę i imię. Był jednocześnie w świecie i poza nim.
Zrozumiał, że wtedy, w wieży Krzywej Stopki, eksperyment się zupełnie powiódł, że udało mu się dokonać cudu przemiany, tyle że eksperyment dotyczył jego samego. To on był w jakimś sensie – choć to niesmaczna metafora – kupą odchodów, którą udało się zamienić w złoto: w świetliste, niewidzialne ciało, nieśmiertelnego ducha, który do dziś przebywa w nieuchwytnych przestrzeniach, w milczeniu dziwiąc się swojej historii*.