
Mekka turystów, kraj sjesty, walk byków i rozmodlonych katolików. O wielu obliczach Hiszpanii z Mikołajem Buczakiem, autorem „Sobremesy. Spotkajmy się w Hiszpanii” rozmawiała Stasia Budzisz
Stasia Budzisz: W ostatnich latach głośno mówi się o tym, że Hiszpania ma dość turystów. Jedną z najbardziej popularnych destynacji, czyli Barcelonę, która liczy około dwóch milionów mieszkańców, odwiedza rocznie jakieś osiem milionów turystów. Piszesz o tym mieście jako o miejscu, w którym nie da się żyć. Jak myślisz o sobie: jesteś turystą czy już nie?
Mikołaj Buczak: Nie mieszkam na stałe w Hiszpanii więc tak, jestem turystą. Niemniej, nie można wszystkich wrzucać do jednego worka. Nie jeżdżę do Hiszpanii po to, by się napić za trzy euro i leżeć pijany na ulicy. Poza tym znajomość języka oraz realiów sprawia, że patrzę na ten kraj trochę inaczej. Oczywiście, jadę tam spędzić wakacje, odpocząć, zobaczyć coś nowego, coś ciekawego zjeść, ale staram się szanować ludzi, którzy tam mieszkają. Sytuacja też się zmieniła, od kiedy żyjemy w „nowej normalności”. Hiszpańska turystyka bardzo wiele straciła: zamknięto bary, restauracje, hotele, sklepy. I paradoksalnie wydaje mi się, że to świetny moment, by Hiszpanię odwiedzić. Stosując się do obostrzeń, ale za to bez tłumów.
Kim są ludzie, którzy w jakimś stopniu skolonizowali Hiszpanię? Chodzi mi o masowe wykupywanie ziemi, apartamentów, mieszkań…
„Kolonizowanie” Hiszpanii odbywa się na dwóch frontach. Z jednej strony mamy ludzi, którzy kupują mieszkania i domy, żeby tam mieszkać, albo jako letnie posiadłości czy inwestycję. Z drugiej mamy turystów, którzy na kilka lub kilkanaście dni w wakacje masowo przyjeżdżają na wybrzeże Morza Śródziemnego