Przygoda rzeźbiarza Przygoda rzeźbiarza
i
Olaf Brzeski, „Przygoda”, zdjęcie: dzięki uprzejmości Galerii Raster
Doznania

Przygoda rzeźbiarza

Czyli happy end
Stach Szabłowski
Czyta się 11 minut

Jaka przygoda przydarzyła się rzeźbiarzowi? Czy zachód słońca można wypalić w piecu? Kto skoczył do ceramicznego jeziora? Jak głębokie jest spojrzenie lwa? Czy życie ma sens? Odpowiedzi na te pytania poszukiwał (i nierzadko znajdował!) na wystawie Olafa Brzeskiego Przygoda Stach Szabłowski Rzeźbiarzowi Olafowi Brzeskiemu przydarzyła się przygoda. Niewiele brakowało, a kosztowałaby go życie. W poetyce tej przygody dostrzec można rodzaj okrutnej artystycznej ironii – oto ciało rzeźbiarza, który zawsze lubił zajmować się ciałem, zostało gruntownie „przerzeźbione” przez wypadek samochodowy. Minęło półtora roku i Brzeski pokazuje nową wystawę. Rzecz nazywa się Przygoda; jest ulepiona z gliny i wypalona w ceramicznym piecu, ale Brzeski lepi ją również z morfinowego majaku na szpitalnym łóżku i z wybudzania się z niego, z wracania do świata, z miłości, z seksu, a także z refleksji, czy w tym, co się człowiekowi przytrafia – np. w poważnym wypadku – kryje się jakiś morał. Można też to pytanie zadać inaczej i zapytać z grubej rury: czy życie, ze wszystkimi swoimi przygodami, nie wyłączając nieszczęśliwych wypadków, ma sens?

Odpowiedź jest oczywista: życie nie ma sensu – dopóki się go życiu nie nada. Tym zajmuje się sztuka – jest procedurą nadawania sensu doświadczeniom, jednym z najważniejszych protokołów tego rodzaju, jakimi dysponujemy w naszej kulturze. Tym także zajmuje się Brzeski, opowiadając w Galerii Raster swoją Przygodę. Kończy się ona – spoiler alert! – happy endem i to nawet podwójnym.

Po pierwsze, opowieść, która w prologu ma masakrę, znajduje finał nad brzegiem morza, w obliczu zachodzącego słońca – jak w melodramatycznym filmie.

Po drugie, historia, której punktem wyjścia jest życiowa katastrofa, kończy się artystycznym sukcesem: rzeźbiarz zabiera się do swojego przeżycia jak do gliny, wypala je w ceramicznym piecu, nadaje wypadkowi formę Przygody – i robi z niej swoją najlepszą od lat wystawę.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

* Brzeski, choć jest oddany rzeźbie, kręci czasem filmy; to artysta, który lubi opowieści, myśli o formie w narracyjnych kategoriach i vice versa – narracje traktuje w formalistyczny sposób. Przygoda też jest opowieścią, jest nawet trochę jak film. Kameralne, ceramiczne rzeźby ustawiono w galerii jedna za drugą w długą ścieżkę; ogląda się je jak sekwencje filmowych klatek, kolejne sceny seansu. Niczym w thrillerze na początku nie wiadomo, jak to się wszystko skończy. Olaf mówi mi, że zastanawiał się, czy wystawa o dramatycznym życiowym wirażu nie powinna nazywać się Zakręt. I rzeczywiście, w pewnym momencie ścieżka z rzeźb ostro skręca – ostatnie prace i puenta ukryte są w drugim pomieszczeniu galerii.

Ciekawy finału, wkraczam na tę drogę, która jest, m.in., ścieżką zdrowia – powstała w czasie rekonwalescencji.

„Zacząłem robić te rzeźby zaraz po powrocie ze szpitala – opowiada Olaf. – Przyjaciele przywieźli mi glinę i zacząłem lepić w małej przydomowej pracowni. I to był, wiesz, taki test przydatności, dowód, że wciąż możesz pracować, że nadal jesteś do czegoś zdolny. Pracowałem bez założeń, np. takich, że tworzę rzeźby powypadkowe; glina daje taką możliwość, praca z nią jest szybka, intuicyjna, można się z nią puścić. »Ona się puściła«, »on się puścił«, tak, to jest właściwe określenie w tym wypadku. Dużo też rysowałem, robiłem to jeszcze w szpitalu. Ta możliwość, ta umiejętność, ta potrzeba była pocieszająca”.

A więc sztuka jako deska ratująca artystę przed utonięciem w rozpaczy i zwątpieniu? Sztuka jako terapia w trakcie rekonwalescencji? To oczywiste, ale chwilę później Olaf dodaje:

„Z drugiej strony była rodzina, przyjaciele, te wszystkie osoby, zresztą bardzo liczne, które mnie odwiedzały i wspierały. I naprawdę nie wiem, czy gdyby nie one, to twórczość, ta karteczka z ołówkiem, zdołałyby mnie uratować. Bez ludzi wokół mnie byłby płacz, non stop, płacz w poduszkę; osamotnienie w takich chwilach to jest bryndza”.

Olaf Brzeski, "Przygoda", zdjęcie: dzięki uprzejmości Galerii Raster
Olaf Brzeski, „Przygoda”, zdjęcie: dzięki uprzejmości Galerii Raster

A teraz? Cóż, w „tamtych chwilach” szło o dochodzenie do siebie na najbardziej podstawowym poziomie (np. takim jak dochodzenie do zdolności chodzenia, choćby na najkrótszych dystansach, od łóżka do biurka). Teraz w grę wchodzi inna rekonwalescencja, powrót na scenę artystyczną. W tej pierwszej fazie odzyskiwania zdrowia obecność ludzi, jak powiada Olaf, była fundamentalna, ale przecież ta druga również nie może się bez nich obyć. Ci „oni” to my, już niekoniecznie przyjaciele, lecz publiczność – żeby terapia przez sztukę mogła się dopełnić, musi się odbyć na oczach innych.

Nie chcę przez to powiedzieć, że przedstawiając swoją Przygodę, Brzeski potrzebuje nas jedynie jako statystów, w obecności których sam siebie będzie przekonywał o odzyskaniu twórczej potencji. Nie chcę też powiedzieć, że jako artysta chowa się za przeżyciem, z którego dramatyzmem nie sposób dyskutować. O emocjonalnym szantażu nie ma tu mowy. Przeciwnie, jeżeli w wystawie pojawia się rys terapeutyczny, to tym lepiej dla nas – terapii potrzebujemy przecież wszyscy. Od czasu, kiedy artyście przydarzył się wypadek, rzeczywistość poniekąd dogoniła wiele z tematów wystawy. Chore jest teraz całe społeczeństwo, w czasie epidemii wszyscy staliśmy się pacjentami, przynajmniej potencjalnie. I jak to pacjenci – zrobiliśmy się bardziej świadomi własnych organizmów oblężonych przez wirusa. Wsłuchując się w swoje ciało (czy jest jeszcze zdrowe? czy już chore?), lepiej rozumie się artystę, który wsłuchuje się w siebie, rachuje połamane kości, szukając sensu tego, co mu się przydarzyło.

Olaf opowiada, że odpowiedzi szukał u psychoanalityka, a także u szamana. Na wystawie szuka jej w estetyzacji i mitologizacji swoich przeżyć.

„Wszystko, co robimy, da się opisać w kategoriach naszpikowanej przygodami podróży, rozumianej w sensie mitologicznym jako wyprawa bohatera, który wędruje w stronę samopoznania. Tamtego dnia miałem właśnie jechać do miasteczka po śliwki, żeby zrobić placek śliwkowy: w taką podróż się wybierałem, kiedy spotkała mnie ta przygoda”.

* Mitologia jest platformą, na której osobista sprawa artysty spotyka się ze zbiorową świadomością. Mitologiczna podróż, na którą Olaf zabiera nas w Rastrze, jest również bad tripem. Metalowe postumenty, na których ustawił tworzące ścieżkę rzeźby, pomalowane są na chemicznie żółty kolor. Jadowita żółć pojawia się również w pracach, w których miesza się z czernią. Olaf nazywa ten toksyczny żółty powidok pierwszych półprzytomnych dni po wypadku „morfinową smugą”. Psychodeliczną ekspresję rzeźb potęguje technika – i nieortodoksyjny sposób, w jaki artysta jej używa. Ceramiki z Przygody mają grube szkliwienia, formy wydają się płynne, sugestywne i jednocześnie nie do końca uchwytne, niczym halucynacje – tak jakby kształty, które wyrzeźbił artysta, żyły teraz własnym życiem. Mienią się w oczach, zdają się pozostawać w procesie jakiejś niedokończonej metamorfozy, która gotowa jest trwać dalej, kiedy tylko odwrócimy wzrok.

Olaf Brzeski, "Przygoda", zdjęcie: dzięki uprzejmości Galerii Raster
Olaf Brzeski, „Przygoda”, zdjęcie: dzięki uprzejmości Galerii Raster

Protagonistą tej historii jest lew, heraldyczne, mitologiczne zwierzę, które tu możemy przyjąć za porte-parole autora. Spotkamy więc lwa w klatce, lwa pozornie dumnego, który zostaje jednak zdemaskowany tytułem – Tchórz, a także lwa narcyza, który wpatruje się w lustrze w swoje odbicie, w swojego sobowtóra. Są też głowy, portrety lwów, w których obliczach jest coś ludzkiego – a może to człowiek, z którego wychodzi zwierzę? Od jednego z takich ambiwalentnych portretów zaczyna się cała wystawa. Praca nazywa się Głębia spojrzenia – i rzeczywiście, kiedy spojrzeć tej rzeźbie w oczy, okazuje się, że patrzymy w dwa długie tunele, które zdają się nie mieć końca. Czy należy tę rzeźbę czytać jako sugestię, że przeżyta przygoda, która zaprowadziła autora na krawędź śmierci, daje mu w egzystencję wgląd głębszy niż ten, którym dysponują ci, co na takiej krawędzi nie stanęli? Formułowanie takich pytań popycha z kolei wystawę na krawędź patosu, ale Olaf zamontował w swojej opowieści bezpieczniki ironii; pozwala Przygodzie na tej krawędzi balansować, ale pilnuje, żeby z niej nie spadła. Kiedy obejdzie się Głębię spojrzenia dookoła, okazuje się, że tak naprawdę to nie głowa, lecz – jakżeby inaczej! – maska. Tytułowa Głębia spojrzenia jest zaś formalną sztuczką, rzeźbiarskim trikiem – za oczyma rzeźby doczepione są dwie zwężające się rurki. To jest sztuka, więc nie należy brać dosłownie wszystkiego, co się tu zobaczy, nie należy bezwarunkowo wierzyć we wszystko, co się widzi. Z drugiej strony nie należy lekceważyć zdolności sztuki do pokazywania rzeczy, których nie można zobaczyć. Do najciekawszych prac na wystawie należą rzeźby, które na pierwszy rzut oka wydają się abstrakcjami, ale w rzeczywistości są próbą uruchomienia „głębokiego spojrzenia” (a jednak!) i zajrzenia w głąb mózgu, a nawet jaźni. Jedna z tych prac przedstawia „cztery sekundy rozkoszy”. To szkic do pomnika orgazmu. Schodzimy tu nie tyle na poziom abstrakcji, ile ceramicznej neurologii. W tej rzeźbie nie ma już żadnych lwów ani twarzy, a są jedynie czarne bryły świadomości i jasne impulsy doznań biegnące po oplatających jaźń mackach synaps.

*

Przygoda ma brawurowe zakończenie. Przedostatnia rzeźba na wystawie to wychodzący głęboko w toń ceramicznego jeziora pomost. Jest pusty, ale w tafli jeziora – trochę jak na powierzchni basenu z ikonicznego obrazu Hockneya – jest splash, rozbryzg wody. Scena z wakacji, alegoria odzyskanej sprawności, emblemat swobody. Ktoś skoczył na główkę – do jeziora, w życie – i można sobie wyobrazić tę nurkującą postać jako kolejnego „lwa”.

Olaf Brzeski, "Przygoda", zdjęcie: dzięki uprzejmości Galerii Raster
Olaf Brzeski, „Przygoda”, zdjęcie: dzięki uprzejmości Galerii Raster

W pracy z pomostem Brzeski rezygnuje z toksyczno-mrocznej, żółto-czarnej gamy, w której zrobił większość ceramik z Przygody. Żółć powraca w ostatniej rzeźbie, ale to już inny kolor – nie „morfinowa smuga”, lecz ciepły blask zachodzącego słońca. Oto scena ikonicznego kinematograficznego happy endu; w czarnym ceramicznym morzu tonie ogromny, żółty ceramiczny dysk słońca, a z brzegu temu kosmicznemu spektaklowi przypatrują się dwie postaci. Nie są to ludzie – wciąż jesteśmy przecież w micie – lecz zwierzęta: para zakochanych morskich lwów.

„Cenię sobie patos, ale lubię go też luzować – mówi Olaf. – Lubię również kicz zachodu słońca. My tacy jesteśmy, uwodzą nas te podstawowe rzeczy, ale może chodzi też o to, że zachodzące słońce jest gigantyczną kulą atomową oddaloną od nas o miliony kilometrów, która właśnie, na naszych oczach, topi się w morzu…”.

*

Spektakl zachodu słońca nigdy się nie nudzi, podobnie jak szczęśliwe zakończenia. Na ceramiczny zachód słońca Olafa również można patrzeć długo. To praca, w której wystawa się spełnia, zarówno jako opowieść, jak i misterium ceramicznej alchemii – glina, kawałek błota zmienia się w morfinowe halucynacje, w burze hormonów, dramaty neuronów, lwy, orgazmy, erotyczne sceny, rozbryzgi wody, morze i słońce.

Ale to niezupełnie koniec. Przygoda ma drugą, alternatywną puentę ustawioną na postumencie tak absurdalnie wysokim, że z poziomu galerii nie można rozpoznać rzeźby, która została na nim umieszczona. Trzeba iść okrężną drogą, wejść po schodach, dostać się na antresolę. Dopiero teraz mamy rzeźbę przed sobą, jak na dłoni – i okazuje się, że to lew, który onanizuje się na naszych oczach.

Rzeźba, jak wiele innych prac, w których Olaf przygląda się samemu sobie – krytycznie, ironicznie i nie bez miłości własnej – nazywa się Samolub.

Patrząc na tego zajętego sobą lwa – samoluba, pytam rzeźbiarza, jak to w końcu jest z tymi naukami wyciągniętymi z Przygody.

„Nauka jest taka, że słońce wciąż wschodzi i zachodzi, i to jest wystarczające. Miażdżące i wystarczające. To, że się budzę koło mojej żony, że się przytulam do mojego syna: to są rzeczy potężne i najważniejsze, podobnie jak to, że mogę rysować, pracować, że chodzę. Coś utraciłem, ale niewiele w stosunku do tego, co zyskałem dla swojej świadomości: wartości, z których wagi nie zdawałem sobie sprawy jako jednostka z gruntu egoistyczna. Widocznie ja potrzebowałem dosadnej lekcji, żeby to złapać” – wyjaśnia Brzeski.

„A jednak nie mogłeś się powstrzymać, żeby ponad tym wszystkim nie ustawić Samoluba” – zauważam, bo podoba mi się ta praca. Gdyby nie ona, chyba nie uwierzyłbym do końca w tę opowieść o cierpieniu, które uszlachetnia.

Olaf Brzeski, "Przygoda", zdjęcie: dzięki uprzejmości Galerii Raster
Olaf Brzeski, „Przygoda”, zdjęcie: dzięki uprzejmości Galerii Raster

„To jest jak z tarotem, to są rzeczy niewyjaśnialne – odpowiada rzeźbiarz. – Jak byś nie tasował tej talii, zawsze wyjdzie przeznaczona ci karta. Początkowo chciałem na ten wysoki postument wstawić pracę, która jest portretem mojej żony; nazywa się Niedoszła wdowa. Okazało się jednak, że ta rzeźba jest za ciężka i za delikatna, Niedoszła wdowa musiała więc zostać na ścieżce, a zastąpił ją lew onanista. Samotność jest ostatecznie przeznaczeniem nas wszystkich, prawda? Przygoda taka jak moja sprzyja refleksji, ona cię wręcz do refleksji zmusza, chcesz czy nie. Ale potem powraca zwykłość codzienności, więc popełniam te same błędy; mam jedynie nadzieję, że popełniam ich mniej. Wraz z powrotem do zdrowia wraca twoje Ja, wracają nawyki, nad którymi trzeba pracować, pamiętając o przygodzie, która cię spotkała, pamiętając, jak ważne są te podstawowe rzeczy, żeby ten samolub wszystkiego nie przesłonił. Dlatego tych samotnych lwów jest tak wiele na wystawie”.

Podążając ścieżką wytyczoną przez Olafa, tą „morfinową smugą” prowadzącą do zachodu słońca, czuję, jak wciąga mnie Przygoda, której – na szczęście! – nie przeżyłem na własnej skórze, i którą – znów na szczęście! – mogę przeżyć tu jako osobistą opowieść rzeźbiarza, która odrywa się od autora, zmienia w coś uniwersalnego. Ta wystawa traktuje o rzeczach tak prostych, że aż głupio i trochę nawet żenująco mówić o nich głośno. Myśl, że życie jest przygodą, którą miłość, przyjaźń i twórczość czynią piękną, jest trochę jak zachód słońca; to klisza, ale taka, której nie da się zużyć, zmienić w banał – bo kto w obliczu zachodzącego nad morzem słońca byłby w stanie się upierać, że to kicz? Co cię nie zabije, to cię wzmocni – taki morał można wysnuć z Przygody i znów jest to obiegowa mądrość, która na tej wystawie skutecznie opiera się banalizacji. Jeżeli się tu zachwycam, ekscytuję, jeżeli nawet dobrze się tu bawię, to dlatego, że uwodzi mnie kunsztowny, ironiczny i nieoczywisty sposób, w jaki artysta rzeźbi te oczywiste rzeczy; każda praca jest przygodą. Ta wystawa o odzyskiwaniu mocy, życia i radości z niego jest cholernie krucha, i to w najbardziej dosłownym sensie: Olaf jedzie z ceramiką po bandzie, na granicy tego, co fizycznie da się wycisnąć z tej techniki. Materialna delikatność prac jest adekwatna do kruchości ciała, egzystencji i szczęścia, o których tu mowa. Przyjemność obcowania z tą wystawą odbywa się poniekąd cudzym kosztem, na rachunek rzeźbiarza, którego dramatyczne doświadczenie staje się naszą Przygodą, ale wyrzuty sumienia można sobie darować. Znajdujemy się w sytuacji win-win. My bezboleśnie i bezkarnie bierzemy wraz z rzeźbiarzem ostry zakręt, rzeźbiarz zaś ma swój moment triumfu – bo czyż artysta nie jest najbardziej spełniony wtedy, kiedy inni patrzą jego oczyma, wchodzą w jego skórę i przez chwilę żyją jego życiem?

Olaf Brzeski, "Przygoda", zdjęcie: dzięki uprzejmości Galerii Raster
Olaf Brzeski, „Przygoda”, zdjęcie: dzięki uprzejmości Galerii Raster

Olaf Brzeski „Przygoda” Galeria Raster, Warszawa, do 28 lutego www.rastergallery.com

Czytaj również:

Człowiek z kamienia Człowiek z kamienia
i
Xawery Dunikowski, „Autoportret. Idę ku słońcu”, 1917 r., MNW. Muzeum Rzeźby im. Xawerego Dunikowskiego w Królikarni, Oddział Muzeum Narodowego w Warszawie
Opowieści

Człowiek z kamienia

Libera wybiera, czyli subiektywny poczet polskich artystów
Zbigniew Libera

Pierwszy nasz rzeźbiarz, który był artystą. Przed nim rzeźba w Polsce to bowiem jedynie wytwarzanie posągów, ale jeszcze nie sztuka sensu stricto.

Franciszek Xawery Dunikowski urodził się 24 listopada 1875 r. w Krakowie przy placu św. Floriana. Jego ojciec, Mieczysław, wywodzący się z rodziny szlacheckiej herbu Abdank pracował jako nadkonduktor kolei warszawsko-wiedeńskiej. Matka, Helena, nosiła z domu nazwisko Jawurek po czeskich przodkach, którzy osiedlili się w Krakowie, jednak kiedy trzeba było, podawała nazwisko Jaworska. Wczesny etap edukacji Xawery odbył wraz z kuzynami w domu brata matki, doktora Jawurka, w Żyrardowie. Kiedy miał 12 lat, rodzina Dunikowskich przeniosła się do Warszawy, gdzie posłano go do siedmioklasowej szkoły technicznej. W roku 1894 rozpoczął naukę u rzeźbiarza Bolesława Syrewicza, z którym pracował przy renowacji różnych obiektów na Zamku Królewskim, w Parku Łazienkowskim, Ogrodzie Saskim i na warszawskich cmentarzach. W roku 1895 został na krótko osadzony w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej, najprawdopodobniej za działalność w Polskiej Partii Socjalistycznej. Później przeniósł się do pracowni Leopolda Wasilkowskiego, gdzie wykonywał dekoracje do Panoramy Racławickiej Jana Styki i Wojciecha Kossaka, a także odkuwał nagrobki, za co dobrze mu płacono. Zarobione pieniądze pozwoliły Xaweremu zapisać się do Szkoły Sztuk Pięknych w Krakowie.

Czytaj dalej