Aby uzyskać obiektywną wiedzę o sobie, odwiedziłem ostatnio instytut naukowy. Chciałem poddać się rezonansowi magnetycznemu mózgu, nużyła mnie już bowiem nieustanna introspekcja. Potrzebowałem wejrzenia z zewnątrz.
Byłem umówiony z młodym, cenionym pracownikiem naukowym używającym tytułu Ph.D. W ostatniej chwili wysłał mi on jednak wiadomość, że poproszono go właśnie, by o tej samej godzinie wystąpił na międzynarodowej konferencji. Nie może mnie więc przyjąć, ale nie powinienem się martwić, bo w instytucie będzie na mnie czekał jego starszy kolega, emerytowany profesor.
Uczony ów okazał się człowiekiem niezmiernie sympatycznym, choć niebudzącym za grosz zaufania. Spodziewałem się, że zostanę podjęty w nowoczesnym laboratorium pełnym pikających aparatów i łyskających monitorów. A tu mały pokoik w przyziemiu, jakieś papiery w nieporządku. Jedyny sprzęt: elektryczny czajnik.
Co więcej, resztki kafelków i ślady po armaturze na ścianie sugerowały, że pomieszczenie zostało przerobione z toalety (choć nie mam pewności).
Profesor dostrzegł moje rozczarowanie, ale nie stropił się. Wzruszył tylko ramionami i wymamrotał coś w stylu: „A jaka to różnica?”. Potem usiedliśmy i zaczęliśmy przeglądać przygotowane przez niego wydruki. „To mózg osoby na głodzie nikotynowym – komentował. – To mózg mnicha w transie, a to kogoś, kto ogląda ulubiony serial”.
Przy każdym zdjęciu profesor tłumaczył, które struktury mózgu są aktywne i co z tego wynika. Jego wiedza fachowa robiła duże wrażenie, choć czasem pozwalał sobie na dziwaczne wtręty. „Kto tak naprawdę poznał miłość – ten, kto kocha, czy ten, kto widział skan jego mózgu?” – spytał na przykład ni z tego, ni z owego.
Kilka razy włączał też swój elektryczny czajnik tylko po to, by oglądać buchającą parę, przystawiać do niej dłoń i wsłuchiwać się w bulgot wrzątku. Albo wpatrywał się z szalonym przejęciem w butwiejące za oknem liście.
Właśnie, liście. Wracając do domu, szedłem na przełaj przez park. Szurałem nogami cały w myślach, zastanawiałem się, jaką wyniosłem z wizyty w instytucie naukę.
Z rozważań wyrwał mnie wyglądający znajomo deseń, utworzony przez brązowe, purpurowe i żółte liście kilka kroków przede mną. Wzór do złudzenia przypominał skan mózgu, mojego mózgu, sporządzony w instytucie (nie wspomniałem o tym, ale profesor dał się w końcu ubłagać i zwiedziliśmy laboratorium, gdzie wsunąłem głowę do rezonansu magnetycznego).
Zastygłem w pół kroku. „Co tu się właściwie odbywa?” – pomyślało coś we mnie. Stałem pośrodku parku czujnie, zupełnie nieruchomo, jak to potrafią tylko zwierzęta, łowiąc najlżejsze drżenia i szmery. Nie wiem, ile minęło czasu, ale w końcu w moich uszach zaczął narastać uporczywy pomruk. Był coraz głośniejszy i warkotliwszy, aż stał się nieznośnie bolesny. Wówczas liście przed moimi oczami zafalowały. Mimo tych objawów desperacko zachowałem spokój i ani drgnąłem.
Dopiero kiedy zza moich pleców wyskoczył mężczyzna z zawzięcie rzężącą dmuchawą, krzyknąłem: „Panie, co pan robi?! To jest nielegalne!”.
Mężczyzna wyłączył dmuchawę i rozpoczęliśmy kłótnię.