Autobus marki Isuzu, jak w przypadku prawie wszystkich autobusów miejskich Samarkandy pojazd doprawdy niewielki, można powiedzieć, że właściwie bardzo duży mikrobus, gnał slalomem pomiędzy dziurami w drodze, miotając pasażerami od ściany do ściany. Tak jak inne, na dachu załadowane miał butle z gazem, upakowane obok siebie jak sardynki. Chwała Bogu, linię numer dziewięć obsługiwały właśnie autobusy Isuzu, a nie maleńkie mikrobusiki Daewoo Damas z odsuwanymi z boku drzwiami, zaprojektowane na sześć–siedem niewielkich osób. Do takiego maleństwa by nie wsiadł. Pomijając wszelkie inne względy, po prostu by się nie zmieścił.
W Isuzu, kiedy stał, niemal dotykał głową sufitu. Dlatego starał się zawsze wybierać miejsce, gdzie w suficie była klapa, tam było wyżej. Ale okna były na tyle nisko, że żeby coś zobaczyć poza nawierzchnią drogi, musiał w zasadzie niemal kucnąć, co zazwyczaj wywoływało wśród pasażerów jeszcze większe zaciekawienie. Bo on sam, postać dziwna i przez to atrakcyjna aż do bólu, niezmiennie wzbudzał powszechne autobusowe zainteresowanie. Atrakcyjna do bólu, tak, to dobre określenie, nieraz widział kątem oka zmagania malujące się na twarzach najbliższych współtowarzyszy podróży, starających się pohamować przemożną ciekawość, by nie gapić się na niego wprost, z bliska. Bardzo często zmagania te nie kończyły się jednak sukcesem.