Relacja dorosłych z dziećmi jest poniekąd teatralna, bo dorosły oczekuje od dziecka, żeby przedstawiało szczęście, które ten projektuje na okres dzieciństwa. To związek pełen sztuczności, jak relacje między samymi dorosłymi, pełen form i konwenansów. To wszystko wydawało mi się fascynujące. Plus jeszcze jeden element, którym była anarchistyczna utopia – z Andresem Barbą, autorem Świetlistej republiki, rozmawiała Aleksandra Lipczak.
Aleksandra Lipczak: A więc zaczęło się od polskiego dokumentu?
Andrés Barba: Każda książka to wypadkowa różnych zainteresowań, które jakoś się potem ze sobą splatają. I tak, w przypadku Świetlistej republiki jednym z impulsów był film dokumentalny Dzieci z Leningradzkiego (w reżyserii Hanny Polak i Andrzeja Celińskiego – przyp. aut.). Ten film kondensował wiele różnych interesujących mnie wątków dotyczących dziecięcych wspólnot. A właściwie dwa takie tematy: społeczności tworzonych przez dzieci i anarchistycznej utopii. Wrażenie zrobiły też na mnie społeczności ulicznych dzieci, które widziałem w mieście Meksyk i innych metropoliach Ameryki Łacińskiej. Interesowały mnie również zmilitaryzowane grupy dzieci w krajach afrykańskich, dzieci-rekruci, dziecięce oddziały itd. Ale też uliczne dzieci w Hiszpanii: pomysł na tę książkę po raz pierwszy przyszedł mi do głowy, kiedy w połowie lat dwutysięcznych w Barcelonie i Madrycie pojawiły się grupy romskich dzieci, które od czasu do czasu napadały na staruszków.
Świetlista republika to opowieść o grupie „dzikich dzieci”, których pojawienie się w niewielkim mieście kompletnie zaburza jego równowagę, budzi demony, każe stawiać pytania o moralność. A wszystko dlatego, że dzieci okazują się dla dorosłych totalną tajemnicą.
Mimo że w podobnych dziecięcych grupach utrzymują się ludzkie wzorce zachowań – bo nie ma wątpliwości, że dziecko to człowiek – dochodzi w nich do transgresji. To, co „ucywilizowane” gdzieś się przemieszcza. Dziecko, zgodnie z mitem stworzonym przez francuskich encyklopedystów, jest zarazem kimś więcej i kimś mniej niż dorosły mężczyzna i kobieta. To rodzaj boskiego zwierzęcia, które wciąż ma prawo dawać upust swoim instynktom, ale musi zostać poddane instytucjonalizacji, żeby stać się częścią społeczeństwa. Inaczej mówiąc, trzeba je wychować. Nasz, dorosłych, stosunek do dzieci, to mieszanka zazdrości i strachu. Jak można odczuwać zazdrość wobec kogoś, przed kim czuje się lęk? Dlaczego czujemy strach przed kimś, komu zazdrościmy? To bardzo dziwne połączenie uczuć, w którym doskonale odbija się to, jak złożona i niejednoznaczna jest nasza relacja z dzieciństwem. Relacja dorosłych z dziećmi jest też poniekąd teatralna, bo dorosły oczekuje od dziecka, żeby przedstawiało szczęście, które ten projektuje na okres dzieciństwa. Jest to więc związek pełen sztuczności, tak jak relacje między samymi dorosłymi: pełen form i konwenansów. To wszystko wydawało mi się fascynujące. Plus jeszcze jeden element, którym była anarchistyczna utopia. Wszystkie te idee i wątki krążyły, że tak to ujmę, na wielkim polu semantycznym i chodziło o to, żeby znaleźć dla nich formę, odkryć sposób, jak zbudować wokół nich narrację. Tu kluczowy okazał się Conrad.
Równolegle do pisania tłumaczysz na hiszpański anglojęzycznych klasyków, w tym jego.
Ostatnią książką, jaką przetłumaczyłem, była akurat autobiografia Obamy, więc mam do czynienia tak z klasykami, jak i ze współczesnymi. Ale kiedy przymierzałem się do Świetlistej republiki, rzeczywiście akurat tłumaczyłem – wspólnie z moją żoną – opowiadania zebrane Conrada. Okazało się, że „formuła Conrad” to jest to. Jej składniki: opowieść z morałem, umiejscowienie akcji w dżungli, specyficzny rodzaj konfliktu między cywilizacją i tym, co nieucywilizowane, wydały mi się interesujące i zadziałały też w mojej narracji. Próbowałem wcześniej napisać tę książkę, umieszczając akcję w miejskim, europejskim kontekście, ale coś szwankowało. W pierwszej wersji powieści bohaterami były romskie dzieci z Madrytu. Ale to nie działało, nie wiem dlaczego. Po prostu nie byłem w stanie domyśleć tej książki do końca. Z czasem zmieniła się też rola narratora. Stał się jednym z głównych uczestników wydarzeń, nie tylko ich obserwatorem. Ze świadka neutralnego stał się świadkiem uwikłanym, co wpłynęło na charakter tej opowieści.
Uwikłanym i bezradnym: po latach próbuje dojść do tego, co się właściwie wydarzyło w San Cristóbal, ale okazuje się to w zasadzie niemożliwe. Obce dzieci pozostają zagadką.
Ma to w dużej mierze związek z pewnym ciekawym punktem zbiegu. Ten punkt to lęk, który wywołuje w naszych współczesnych społeczeństwach zestawienie ze sobą w jednym zdaniu pojęć „dzieciństwo” i „przemoc”. A także dzisiejsza jednomyślność co do tego, że największym wrogiem ludzkości jest pedofil. Dlaczego pedofil to uosobienie większego zła niż na przykład producent broni, skoro negatywny wpływ na rzeczywistość tego ostatniego jest jeszcze większy? Co z korporacjami zatruwającymi środowisko? Społeczny konsensus mówi jednak, że to właśnie pedofile są złem wcielonym. W epoce Dickensa był nim na przykład lichwiarz. To on uniemożliwiał biednym progres, wyjście z biedy. Nie było większego wroga społecznego, co doskonale widać właśnie w powieściach Dickensa. Z łatwością możemy poddać się iluzji i założyć, że „zło” to koncept ponadczasowy, uniwersalny w historii ludzkości, podczas gdy wizja społecznej degeneracji to coś, co podlega sporym zmianom w zależności od epoki. To samo tyczy się dzieci: tego, kim są i jaka rola przypada im w społeczeństwie. Studiowałem filozofię i wszystkie te kwestie towarzyszą mi już od dawna. Dzieciństwo i teksty o nim, edukacja i jej instytucjonalizacja to były tematy, które zawsze mnie fascynowały. Jak wygląda nauczanie, wychowanie? Kto decyduje o tym, kim jest dobry obywatel? Historycznie zmieniało się to w stopniu wprost niezwykłym. W jaki sposób? Nasze dzisiejsze lęki i sprzeczności związane z wyobrażeniami dzieciństwa to lęki i kontradykcje stworzone w epoce Oświecenia. Miały związek ze śmiercią boga. Jako że stało się jasne, że nie pójdziemy już po śmierci do raju, stworzyliśmy sobie raj na ziemi, sytuując go właśnie w dzieciństwie. To właśnie ono stało się naszym rajem utraconym. Zbudowaliśmy wokół niego wielką fikcję. Aby ją utrzymać, stworzyliśmy cały wielki system pedagogiczny, którego celem jest wzmacnianie czy nagradzanie zachowań prospołecznych, obywatelskich i wymierzanie kary wtedy, kiedy dziecko zbliża się bardziej do zwierzęcia.
Kiedy, na przykład, dopuszcza się przemocy?
W połączeniu dzieci–przemoc jest coś, czego mentalnie nie jesteśmy w stanie dziś przyswoić. Jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, że to dorosły stosuje przemoc wobec dziecka. Ale żeby to dziecko było jej sprawcą? Taka sugestia prowadzi w naszych umysłach do zwarcia. To zamach na samą podstawę fikcji, którą stworzyliśmy i zinstytucjonalizowaliśmy społecznie. Dziecko, które dopuszcza się przemocy, to dla nas dziecko chore psychicznie, bo tylko ono byłoby w stanie zrobić coś takiego. W rzeczywistości przemoc wpisana jest w dzieciństwo tak jak w każdą inną fazę życia. Jesteśmy stworzeniami, które zbudowały instytucje regulujące instynkt, bo musimy nad nim panować, żeby być w stanie razem żyć. Instynkt dochodzi jednak do głosu zarówno u dorosłych, jak i dzieci. Stoi to jednak w sprzeczności z wielką fikcją na temat rajskiego, niewinnego dzieciństwa, więc nie jesteśmy w stanie w żaden sposób oswoić tej myśli. Wolimy myśleć, że to z niektórymi dziećmi jest coś nie tak. Ma to też taki efekt, że zafałszowaniu ulega nasza relacja z własnym dzieciństwem. Chcemy widzieć je w kiczowatej optyce utraconego raju, podczas gdy każdy z nas nie musi się chyba nawet jakoś specjalnie wysilać, żeby dopuścić do siebie wspomnienia z tego okresu życia pełne mroku, lęku, niepewności.
Na tym polega chyba w dużej mierze sukces Twojej powieści, że dotyka wyjątkowo czułej struny. Chyba rzeczywiście jakiegoś tabu.
Jest ich jeszcze kilka, chociażby mit miłości macierzyńskiej: niekwestionowanej, nienaruszalnej. Przychodzi mi do głowy powieść – komercyjna, ale bardzo odważna – Musimy porozmawiać o Kevinie (Lionel Shriver – przyp. aut.). Z jednej strony jest tam miłość matki wobec syna, coś nietykalnego niemal z definicji, a z drugiej: okrutne dziecko, dziecko-potwór. To powieść z gatunku tych, które stawiają przed nami lustro i każą przemyśleć to, że jeden z podstawowych konceptów, jakimi się posługujemy jako społeczeństwo, jest prawdopodobnie podszyty fałszem. Inaczej mówiąc, interesuje mnie to, do jakiego stopnia dzieciństwo jest rodzajem kulturowej konstrukcji, którą bezrefleksyjnie przyjmujemy. Widzę to tak, że fikcja może tu odegrać pewną rolę i pomóc nam w rozwinięciu bardziej złożonej, wieloznacznej wizji rzeczywistości i międzyludzkich relacji.
W Świetlistej republice jest też, no właśnie, światło. Jakiś rodzaj marzeń o utopii czy alternatywnym modelu wspólnoty, którą – być może, tego nie wiemy – udało się stworzyć dzieciom.
Socjalizm utopijny od zawsze siedział mi gdzieś z tyłu głowy, fascynuje mnie. Jestem przekonany, że jeśli komukolwiek miałoby się udać stworzenie społeczeństwa zgodnego z jego zasadami, byłyby to właśnie dzieci. Była jeszcze jedna, dodatkowa okoliczność, która miała wpływ na pisanie Świetlistej republiki: sam miałem zostać ojcem. Terapeuta miałby więc pewnie niejedno do powiedzenia o mojej powieści. Kiedy w realnym życiu znajdziesz się w określonych sytuacjach – jak rodzicielstwo – konceptualne konflikty, wcześniej teoretyczne, nagle okazują się uwierać bardziej niż zwykle. Domagają się też pilniejszego rozwiązania. Można więc potraktować Świetlistą republikę jako próbę stawienia czoła moim własnym lękom. Zasiadam do pisania nie dlatego, że mam odpowiedź na jakieś pytanie, ale dlatego, że nie daje mi spokoju sprzeczność, którą wyczuwam w określonym sposobie myślenia. Punktem wyjścia jest więc „coś tu nie gra”.
Sam nie lubisz powieści o dzieciach? Przeczytałam gdzieś, jak krytykujesz Władcę much, choć to właśnie do niego porównywana jest czasem Świetlista republika.
Łatwo jest popaść w banał, pisząc o dzieciach, ale są autorzy i autorki, którzy robią to w sposób mistrzowski. Jedną z nich jest Fleur Jaeggy. Jean Genet popełnił sporo dobrych tekstów o dzieciach i przestępczości, pisał też o tym Marcel Schwob. Nie brakuje również książek dla dzieci, które mierzą się z tematem przemocy. Weźmy chociażby Alicję w Krainie Czarów, to jest naprawdę pełna przemocy opowieść na wielu różnych poziomach. Albo Piotruś Pan – czystej wody anarchista, tak jak anarchistyczną wspólnotą jest grupa Zagubionych Chłopców. Okazuje się, że wielkie powieści dla dzieci bywają głęboko przesycone polityką. Za to rzeczywiście nie lubię Władcy much. To protestancka książka, widać w niej purytańską mentalność. Dystopia to zresztą mocno protestancki gatunek, bo pozwala moralizować: zobaczcie, dzieci, co może się wydarzyć, jeśli nie będziecie grzeczne. To wykorzystanie literatury w celach niemal indoktrynacyjnych. Hollywood celuje zresztą w podobnych dydaktycznych fabułach. Mainstream jest przesycony przekazami: przestrzegaj prawa, bądź dobry i wierny, płać podatki. I uważam, że powieść Goldinga jest właśnie moralizatorska. Bardzo uproszczona, z dobrymi i złymi dziećmi. Złe są opóźnione w rozwoju, dobre przypominają małych dorosłych. Dzieci Goldinga są w gruncie rzeczy projekcjami autora, który chce przemycić umoralniający przekaz. U takiej Fleur Jaeggy to zupełnie inna historia, ona opisuje dzieci z ich własną, odrębną moralnością, niezależną od tej dorosłych. Pamiętasz Toma i Jerry’ego?
Tak. Bo…?
Jeśli pojawiali się tam dorośli, to tylko w formie nóg. Byli widoczni do wysokości kolan, ud. Atrakcyjny wydał mi się pomysł napisania powieści, w której dorośli byliby ograniczeni właśnie to takich „nóg”. W której ich obecność nie wpływałaby na świadomość, moralność ani strukturę społeczną wśród dzieci, nie zanieczyszczałaby ich świata. Bo to są dwa osobne światy: dzieci widzą tylko nogi dorosłych, a dorośli – głowy dzieci. Nie wiedzą, co siedzi w nich ani w ich sercach.
W Świetlistej republice dzieci są rodzajem widma, pojawiają się, znikają, nie da się ich schwytać, a co dopiero zrozumieć.
Chciałem napisać książkę, w której bohater – w tym wypadku zbiorowy, społeczność dzieci – nie będzie do końca obecny. Świetlista republika to coś w rodzaju powieści peryferyjnej. W centrum jest czarna dziura, otchłań, która mocą swojej energii wywołuje ruch wokół siebie. W żadnym momencie nie możemy się jednak dowiedzieć, co dzieje się w środku, poruszamy się tylko po obrzeżach. Nie dowiemy się, co zachodzi wśród dzieci, w ich grupie, otrzymujemy tylko peryferyjne informacje od zewnętrznych obserwatorów. Najbliżej nich jesteśmy wtedy, kiedy odkrywamy, jak wyglądał ich dom. Ale to wszystko. To główna idea powieści: nigdy nie dowiemy się, kim były te dzieci.
Dla odmiany, w powieści Las manos pequeñas (z hiszp. Małe ręce – przyp. aut.), która też niedługo ukaże się po polsku, po prostu eliminujesz dorosłych, oddając całe pole dzieciom, a konkretnie dziewczynkom z sierocińca. Które, nawiasem mówiąc, dopuszczają się rzeczy dość potwornych.
W Las manos pequeñas chciałem usunąć z pola widzenia moralne kryteria dorosłych i przy pisaniu kierować się tylko i wyłącznie moralnością dziecka. Żeby pozbyć się wszelkich elementów i naleciałości związanych z instytucjonalnym nauczaniem. A potem wyobrazić sobie, że w tej optyce morderstwo może być aktem miłości i to miłości totalnej.
Dzieci ze Świetlistej republiki też zabijają.
Nie wiemy jednak, jakiej natury jest to działanie. To zabawa, zbrodnia? Czy dzieci są świadome tego, co robią? To pozostaje tajemnicą.
Lubisz igrać z lękami czytelników?
Jako pisarz próbuję po prostu oswoić własne, opowiadając o nich. Leczenie słowem to jedna z najbardziej naturalnych i najstarszych terapii w dziejach ludzkości. Opowiedzieć o lęku, ubrać go w słowa, wyznać – to sposób, żeby stawić mu czoła. Wypowiedzieć strach, oznacza pozbawić go magicznej aury. Jeśli jesteś w stanie opowiedzieć o swoim strachu, jesteś w stanie go przezwyciężyć. Nie jestem zwolennikiem straszenia kogokolwiek, ale wychodzę z założenia, że artykułowanie lęków zamiast ich negowania pomaga nam się lepiej komunikować. Ale prawdą jest również to, że kiedy opowiadasz o swoich lękach, często zarażasz nimi innych.
W Hiszpanii „uliczne dzieci” – najczęściej pochodzące z Maroka – to temat, który rozgrzewa prawicę. Zbija na nim polityczny kapitał, przedstawiając nieletnich przybyszów z Północnej Afryki jako zagrożenie dla porządku publicznego.
Argumenty, którymi posługuje się prawica w Hiszpanii, mówiąc o tzw. MENA, czyli menores extranjeros no acompañados (z hiszp. nieletnich cudzoziemcach bez opieki dorosłych – przyp. aut.), są te same, do jakich uciekają się konserwatywni sędziowie w mojej powieści. Umówmy się, są dwa rodzaje dzieci: nasze dzieci i tamte. Wobec tamtych można stosować określone prawa, a nawet przemoc, ale nasze dzieci to co innego. To rodzaj klasyfikacji w stylu nazistowskim. Strach to bardzo zaraźliwa energia. A skrajnie prawicowy populizm to przecież nic innego wielka fabryka strachu. Strach zawsze był olejem napędowym polityki, wiedział to już Machiavelli. U Foucaulta strach, który budzi więzienie u tych, którzy znajdują się poza nim, to ostrzeżenie. W instytucji więzienia nie chodzi bowiem wcale o to, żeby źli nie mogli z niego wyjść, ale żeby ci, którzy są na wolności, wiedzieli, że mogą tam trafić, jeśli źle się zachowają. Samo istnienie więzienia jest więc rodzajem społecznej presji.
Narrator Świetlistej republiki to przybysz z zewnątrz, cudzoziemiec, który osiedla się w tropikalnym San Cristóbal. Zdaje się, że to coś w rodzaju autobiograficznego osadu w tej powieści.
Pejzaż Świetlistej republiki to rzeczywiście krajobraz, który widzę na co dzień. Moja żona jest Argentynką i mieszkamy teraz w regionie Misiones na północnym wschodzie kraju. To tereny porośnięte dżunglą, tropikalne, pełne małych miast, które leżą często na pograniczu lasu. To wyraźnie odcisnęło swój ślad w powieści, choć nie mówię nigdzie wprost, że miejsce akcji to Misiones czy jakaś inna konkretna lokalizacja. A Twoje własne dzieciństwo? Ono też zostawiło ślad w powieści? Urodziłem się i wychowałem w Madrycie, w okolicach Plaza Castilla (Placu Kastylii). Dziś wznoszą się tam bliźniacze pochyłe wieże KIO, dość pretensjonalne drapacze chmur, ale kiedy byłem dzieckiem, czyli w latach 80., było tam coś w rodzaju slumsów zamieszkanych przez społeczność Romów. Moja dzielnica była z kolei dzielnicą robotniczą i moje dzieciństwo zbiegło się z dość ciężkimi dla niej czasami. Było dużo problemów z narkotykami, przede wszystkim heroiną i przestępczością. To były tzw. trudne rejony, chociaż ja sam wychowałem się akurat w ustatkowanej rodzinie należącej do klasy średniej. Regularnie naparzaliśmy się z romskimi dziećmi. Całymi dniami rzucaliśmy w siebie kamieniami, okładaliśmy pięściami. To ciekawe, jak te dwa światy: nasz, zinstytucjonalizowany, zdominowany przez rodziny z klasy średniej i ich – w dużo mniejszym stopniu sformatowany przez instytucje – współistniały obok siebie. My zazdrościliśmy im wolności, oni nam rowerów. Coś z tej podwójności znalazło odbicie w Świetlistej republice. Tam dzieci z „dobrych” rodzin też odczuwają fascynację „dzikimi”. Tak właśnie wyglądało moje dzieciństwo.
Zaskoczyło mnie to, że jako dziecko, a nawet nastolatek nie cierpiałeś czytać.
I to w ogóle. Zostałem czytelnikiem dopiero w wieku około 17–18 lat. Nienawidziłem książek, bo literatura, akt czytania wydawał mi się przerwaniem prawdziwego życia. Chciałem się bawić, biegać, a nie siedzieć nad tekstem. Nie wydawało mi się, że to działanie tylko jego brak. Musiałem dorosnąć, żeby lektura znalazła miejsce w moim życiu. To była zasługa nauczycieli? Mój ojciec był nauczycielem literatury. Na tyle dobrym, że umiał poczekać i nie zmuszać mnie do czytania. Wytrwał cierpliwie aż do momentu, w którym sam do niego przyszedłem z prośbą o rekomendacje, kiedy naprawdę zacząłem potrzebować książek.
Od czego zacząłeś?
Od Dostojewskiego, Hessego, Kafki – klasycznych lektur nastolatków.
A literatura anglosaska?
Fascynacja literaturą pisaną po angielsku przyszła dużo później. Studiowałem filologię hiszpańską i filozofię. Pod koniec studiów przez jakiś czas opiekowałem się dziećmi w Anglii. Zacząłem czytać po angielsku właśnie tam. Zwłaszcza jeden autor, amerykański, ale dość zeuropeizowany, doprowadził mnie do stanu zbliżonego do zakochania: Henry James. To on był chyba kluczowy dla moich związków z anglosaską literaturą. To pisarz rozpięty między dwoma kontynentami, zarówno językowo, jak i stylistycznie. To samo można powiedzieć o Tobie. Mówi się, że jesteś jednym z najciekawszych autorów swojego pokolenia, ale też jednym z bardziej osobnych. Żyjesz poza Hiszpanią, nie opisujesz pokoleniowych doświadczeń w swoich książkach. Zawsze byłem trochę na zewnątrz, gdzieś z boku, robiłem inne rzeczy i pisałem inaczej. Może rzeczywiście dlatego, że sporo czasu spędziłem poza Hiszpanią. Ożeniłem się z Argentynką i teraz mieszkamy tutaj, w Misiones. Mój mentalny świat się zlatynizował. Mieszkałem też w Stanach Zjednoczonych, dalej tam zresztą uczę. Znikąd już nie jestem, nigdzie nie należę. Regularnie odczuwam potrzebę powrotu do Hiszpanii, ale po roku w Madrycie marzę o wyjeździe. Dlaczego? Hiszpania to teraz okropny kraj do życia. Mentalnie, politycznie, ideologicznie. Mam na myśli całe to zmartwychwstanie skrajnej prawicy itd. To oczywiście światowy fenomen, ale tutaj, w Argentynie, odczuwa się to trochę mniej. Na dodatek, kiedy coś takiego dzieje się w twoim własnym kraju, siłą rzeczy jest to bardziej bolesne. Wszystkie te procesy zahaczają przecież o twoją historię, uczuciowość, tożsamość. Ale Hiszpanią rządzi przecież lewicowa koalicja! Niby tak. Moje przekonania polityczne są jasne i związane właśnie z lewicą. Ale każdy ma swoją osobistą polityczną drogę z zakrętami. Moja jest taka, że parę lat temu przeżyłem rodzaj politycznej euforii w związku z narodzinami Podemos. A teraz doświadczam dziwnego rozdwojenia: Podemos jest w koalicji z socjalistami, którzy dla mnie są partią tak samo odrażającą jak prawica. To przykład tego, jak oficjalna polityka po raz kolejny pożarła realną alternatywę. Nieuchronnie staliśmy się częścią czegoś, czego nienawidzimy. Przemawia więc chyba przeze mnie wielki osobisty zawód. Rozumiem, że tak wygląda świat, w którym żyjemy, że taki mamy system i polityków. Ale kiedy widzę, jak ten rzekomo lewicowy rząd w łagodny sposób traktuje króla emeryta i chroni tak przeżarte korupcją instytucje jak monarchia… Każdy powrót do Hiszpanii to więc rodzaj sentymentalnego powrotu i przypomnienie, dlaczego nie chcę tam żyć. Zwykle było tak, że to latynoscy pisarze przenosili się do Hiszpanii. Ty wykonałeś odwrotny ruch. Mieszkam w Argentynie, z przerwami, już od prawie dekady. Można więc powiedzieć, że mam status pisarza półlokalnego. Zapracowałem na to: zawsze dbałem o to, żeby moje książki były wydawane tutaj, pisałem do tutejszej prasy. To ważne z punktu widzenia lokalnych czytelników, którzy wiedzą, że orientujesz się w ich rzeczywistości, że znasz tutejszy rynek literacki. Hiszpańscy pisarze często nie mają bladego pojęcia o współczesnej latynoskiej literaturze i przybywają tu z mocno imperialistycznym nastawieniem. Na zasadzie: meksykański autor powinien znać hiszpańskich twórców, ale ten ostatni może sobie pozwolić na to, żeby ani trochę nie orientować się w meksykańskiej literaturze. Doprowadziło to do sytuacji, w której w Ameryce Łacińskiej pielęgnuje się coś w rodzaju świadomego braku zainteresowania hiszpańską literaturą. To kwestia osobistej godności i jest to całkowicie uzasadnione. Także nastawienie hiszpańskich wydawców było bowiem i wciąż jest mocno imperialistyczne i skoncentrowane na Półwyspie Iberyjskim, który wciąż uważa sam siebie za centrum hiszpańskojęzycznej literatury. Ale dziś to właśnie latynoscy autorzy – i coraz więcej autorek – robią bardziej spektakularne międzynarodowe kariery. W tym też nie ma nic dziwnego, są lepsi i ciekawsi od hiszpańskich. Najbardziej interesujące rzeczy, które dzieją się w literaturze pisanej po hiszpańsku, dzieją się właśnie w Ameryce Łacińskiej. Co do tego nie ma wątpliwości: to tu powstaje dziś odważna i niekonwencjonalna literatura. To, co może zrobić hiszpański autor, jeśli jest choć minimalnie inteligentny, to uczyć się właśnie od Latynosów. Twoja żona, Carmen M. Cáceres, również jest pisarką i tłumaczką. Wiele książek przetłumaczyliście zresztą wspólnie. Jak znajdujecie złoty środek między kastylijskim i jego argentyńską wersją? Nie wiem, czy to zdrowe z punktu widzenia małżeństwa, ale często tłumaczymy razem. Dążymy w naszych tłumaczeniach do możliwie najbardziej panhiszpańskiego języka. To wysiłek, który robią dziś wszyscy inteligentni tłumacze na hiszpański: trzymać się takiej jego wersji, która byłaby możliwie najbardziej eksportowalna do innych krajów. Poza tym zanieczyszczamy się nawzajem językowo, już sam nie wiem, skąd pochodzą niektóre naleciałości w moim hiszpańskim. Jest coraz bardziej nieczysty, skażony. Jesteśmy pisarzami wędrownymi, więc to w sumie żadne zaskoczenie, że nasz język przestaje przypominać konkretną narodową wersję hiszpańskiego. To samo przydarza się zresztą argentyńskim autorom, którzy od dawna mieszkają w Hiszpanii. Jako „człowieka lewicy”, jak sam o sobie mówisz, nie mogę Cię nie zapytać o niedawną legalizację aborcji w Argentynie. Argentyna, podobnie jak niemal wszystkie kraje Ameryki Łacińskiej, miała z tą sprawą duży problem, przez wiele lat nie była w stanie pójść naprzód. Wierzę, że teraz wyznaczyła drogę innym. Jedyna wielka rewolucja, wciąż żywa we współczesnym świecie, to feminizm. Tylko ona jest dziś w stanie zmieniać rzeczy na dużą skalę. Nie da się już dłużej udawać, że jest tak, jak było kiedyś, zamknąć oczy na zmiany i próbować je przeczekać. Nic już nie jest tak jak kiedyś. Argentyna to najlepszy znak.
Andrés Barba:
Urodzony w 1975 r. w Madrycie. Jest uważany za jednego z najciekawszych autorów swojego pokolenia. Rozgłos przyniosła mu już pierwsza powieść La hermana de Katia (2001) przeniesiona na ekran przez holenderską reżyserkę Mijke de Jong. Za powieść Świetlista republika otrzymał prestiżową hiszpańską nagrodę Premio Herralde. Oprócz powieści pisze eseje, poezję i książki dla dzieci, tłumaczył też na hiszpański takich autorów jak Herman Melville, Henry James, Joseph Conrad czy Lewis Carroll. Jego książki były tłumaczone na ponad 20 języków.