Raj utracony – rozmowa z Andresem Barbą
i
„Paradajs”, Jan Brueghel (starszy), ok. 1620 r.; źródło: Gemäldegalerie (domena publiczna)
Doznania

Raj utracony – rozmowa z Andresem Barbą

Aleksandra Lipczak
Czyta się 17 minut

Relacja dorosłych z dziećmi jest poniekąd teatralna, bo dorosły oczekuje od dziecka, żeby przedstawiało szczęście, które ten projektuje na okres dzieciństwa. To związek pełen sztuczności, jak relacje między samymi dorosłymi, pełen form i konwenansów. To wszystko wydawało mi się fascynujące. Plus jeszcze jeden element, którym była anarchistyczna utopia – z Andresem Barbą, autorem Świetlistej republiki, rozmawiała Aleksandra Lipczak.

Aleksandra Lipczak: A więc zaczęło się od polskiego dokumentu?
Andrés Barba: Każda książka to wypadkowa różnych zainteresowań, które jakoś się potem ze sobą splatają. I tak, w przypadku Świetlistej republiki jednym z impulsów był film dokumentalny Dzieci z Leningradzkiego (w reżyserii Hanny Polak i Andrzeja Celińskiego – przyp. aut.). Ten film kondensował wiele różnych interesujących mnie wątków dotyczących dziecięcych wspólnot. A właściwie dwa takie tematy: społeczności tworzonych przez dzieci i anarchistycznej utopii. Wrażenie zrobiły też na mnie społeczności ulicznych dzieci, które widziałem w mieście Meksyk i innych metropoliach Ameryki Łacińskiej. Interesowały mnie również zmilitaryzowane grupy dzieci w krajach afrykańskich, dzieci-rekruci, dziecięce oddziały itd. Ale też uliczne dzieci w Hiszpanii: pomysł na tę książkę po raz pierwszy przyszedł mi do głowy, kiedy w połowie lat dwutysięcznych w Barcelonie i Madrycie pojawiły się grupy romskich dzieci, które od czasu do czasu napadały na staruszków.
Świetlista republika to opowieść o grupie „dzikich dzieci”, których pojawienie się w niewielkim mieście kompletnie zaburza jego równowagę, budzi demony, każe stawiać pytania o moralność. A wszystko dlatego, że dzieci okazują się dla dorosłych totalną tajemnicą.
Mimo że w podobnych dziecięcych grupach utrzymują się ludzkie wzorce zachowań – bo nie ma wątpliwości, że dziecko to człowiek – dochodzi w nich do transgresji. To, co „ucywilizowane” gdzieś się przemieszcza. Dziecko, zgodnie z mitem stworzonym przez francuskich encyklopedystów, jest zarazem kimś więcej i kimś mniej niż dorosły mężczyzna i kobieta. To rodzaj boskiego zwierzęcia, które wciąż ma prawo dawać upust swoim instynktom, ale musi zostać poddane instytucjonalizacji, żeby stać się częścią społeczeństwa. Inaczej mówiąc, trzeba je wychować. Nasz, dorosłych, stosunek do dzieci, to mieszanka zazdrości i strachu. Jak można odczuwać zazdrość wobec kogoś, przed kim czuje się lęk? Dlaczego czujemy strach przed kimś, komu zazdrościmy? To bardzo dziwne połączenie uczuć, w którym doskonale odbija się to, jak złożona i niejednoznaczna jest nasza relacja z dzieciństwem. Relacja dorosłych z dziećmi jest też poniekąd teatralna, bo dorosły oczekuje od dziecka, żeby przedstawiało szczęście, które ten projektuje na okres dzieciństwa. Jest to więc związek pełen sztuczności, tak jak relacje między samymi

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Dziecko też człowiek
i
Pieter Bruegel starszy, "Zabawy dziecięce", 1560 r., Kunsthistorisches Museum w Wiedniu; zdjęcie: domena publiczna
Edukacja

Dziecko też człowiek

Andrzej Krajewski

Trzeba było kilku tysięcy lat, by w naszym kręgu kulturowym dostrzeżono, że dziecko nie jest przedmiotem. Nauka traktowania go humanitarnie trwa do dziś.

„Natura chce, żeby dzieci były dziećmi, zanim zostaną ludźmi” – pisał Jean-Jacques Rousseau w książce Emil, czyli o wychowaniu. Rousseau wprawdzie nie dostrzegał w dziecku człowieka, ale apelował do rodziców, by troszczyli się o swoje potomstwo. „Czy znajdziecie na świecie istotę słabszą, biedniejszą, więcej zdaną na łaskę otoczenia, bardziej potrzebującą litości, serca i opieki niż dziecko?” – pytał czytelników. W czasach, gdy powszechnie powierzano dzieci innym osobom na czas dorastania lub pozostawiano je w przytułku, postulaty Rousseau zdawały się rewolucyjne. Otwierały drogę ku przełomowemu odkryciu, że dziecko także jest człowiekiem, zdolnym do uczuć, mającym swoje potrzeby, a przede wszystkim odczuwającym cierpienie. Ale sam filozof nie brał sobie tych idei do serca. Ilekroć jego kochanka, a później żona Teresa Levasseur wydawała na świat potomka, Rousseau natychmiast oddawał go do sierocińca, w którym zaledwie co setny noworodek miał szansę dożyć dorosłości.

Czytaj dalej