W wywiadzie dla magazynu „Newonce” Koza mówił m.in. o innych polskich raperach. O Mesie powiedział tak: „Jest dla mnie polskim Kanye Westem. Raz powie coś tak mądrego, że opada ci szczena, a potem powie coś, co wchodzi na imponujące poziomy cringe’u”. Tym samym Koza nie tylko zrecenzował starszego kolegę po fachu, ale i swoją najnowszą płytę. Bo naprawdę, można mnie podejrzewać o wiele rzeczy, ale nie o niechęć do literatury Burroughsa. A jednak zęby mnie bolą i zimny pot po mnie spływa, gdy widzę tytuł, którzy brzmi Weź sobie zdanie z nagiego lunchu po prostu. Mimo wszystko włączam Patologyę i już w pierwszym wersie wita mnie „polski Levinas”. Jeszcze raz oddam głos Kozie ze wspomnianego wywiadu: „Od momentu napisania, przez nawinięcie i zmiksowanie, ani razu nie wpadł na to, że to straszny cringe”. Zaskakujące, prawda?
A przecież wcale nie pomyślałbym, że najnowsza płyta Kozy będzie w swojej pretensjonalności biła na głowę ostatnie wywiady z Wojciechem Pszoniakiem. Kiedy rok temu trafiałem na jego kawałki, nie zwiastowały one wcale narodzin Husserla znad Raszynki. Przeciwnie, epatujący wadą wymowy autor Betonu i Fety Latem pozycjonował się raczej na przegrywa-Stańczyka. Obdarzonego abstrakcyjnym poczuciem humoru i niezłą techniką obserwatora pokroju młodego Afrojaxxa. Szybko jednak zszedł z tej ścieżki, lądując w rejonach debiutującego Bisza. Z tą różnicą, że do pakietu „kulturoznawstwo na UW” dorzuca dziś jeszcze protekcjonalność. To jego napinanie mięśni w stronę innych raperów przypomina ten zgrany mem:
Polski hip-hop: Halo?
Koza: Nie mogę z wami rozmawiać, bo nie interesuje mnie polski hip-hop.
Polski hip-hop: Przecież to ty dzwoniłeś…
Koza: Na razie.
Jeśli przymknąć oko na całą tę pretensjonalną otoczkę, okaże się jednak, że sama Patologya ma też niewątpliwe plusy. Koza ma dobrą technikę i – przede wszystkim – tony ekspresji, które wyróżniają go na tle, najbardziej dziś popularnej, trapowej sceny. To rozkładanie akcentów, zabawa tembrem i tempem i – ogólnie rzecz ujmując – pełne wigoru podawanie kolejnych wersów sprawia, że to, co na papierze okrutnie się puszy, na płycie jest o wiele strawniejsze. Tym bardziej że w gąszczu abstrakcyjnych żartów i horrorcore’owych przesadni każdy znajdzie takie, które sprawią mu nieco radości. Wreszcie, trochę chaotyczna, Patologya fajnie ogrywa zarówno inspiracje Odd Future (Fioletowa fiolka 18L) podepresantowym clubbingiem w stylu Zebra Katz (Nieodwracalne), jak i emo rapem znanym z nagrań Lil Peepa (Ania wiem, że to czytasz). I to wszystko dobrze rokuje, a nawet daje powody do – wpisanych w hip-hop – buty i nonszalancji. Tylko ten „polski Levinas”. Może by tak następnym razem zostawić z niego tylko ostatnią sylabę?