
O tym, ile trzeba mieć w sobie pychy i ile skromności, by przekładać Dantego, jak sobie znaleźć miejsce między tłumaczami, a także o tym, jak nie rozumiemy arcydzieł, opowiada poeta, pisarz i tłumacz Jarosław Mikołajewski, autor nowego przekładu Boskiej komedii (Wydawnictwo Literackie 2021).
Paulina Małochleb: Tłumaczyłeś Dantego przez 30 lat – czy w tym czasie zmieniałeś radykalnie swoje strategie? Wycofywałeś się z niektórych?
Jarosław Mikołajewski: Nie pamiętam, kiedy zacząłem myśleć konkretnie o tłumaczeniu Boskiej komedii, ale pracę rozpocząłem w 1990 r., kiedy zrobiłem pierwszą pieśń Piekła. Przełożyłem ją dwunastozgłoskowcem, regularnie zrymowanym, tercyną. Później przetłumaczyłem ostatnią pieśń – asonansem, podobnie jak zrobił Robert Pinsky po angielsku. Oba te przekłady zbierały dobre recenzje, ale czułem, że droga do Dantego nie prowadzi przez oddanie piękna poetyckiego języka. Do tego sam jestem perfekcjonistą ogarniętym nerwicą natręctw i ciągle czułem, że niewystarczająco dokładnie tłumaczę. Właściwie bez przerwy towarzyszyło mi przekonanie, że muszę to zrobić precyzyjniej, że nie mogę pójść na żadne ustępstwa w stosunku do litery i znaczenia oryginału. Wtedy zabrałem się do pracy na nowo, do przekładania dosłownego.
Nie okazała się to jednak strategia, która lekko poniosła Cię dalej przez tekst. Jakie problemy się z nią wiązały?
Każdy, kto tłumaczy, stara się nadać tekstowi ładne i płynne brzmienie w języku docelowym. I to była trudność oczywista, naturalna. Co jednak stało