Pełzających, skaczących i kroczących na długich odnóżach stworzeń szukajmy nie tylko w wysokiej trawie, lecz także na płótnach dawnych mistrzów.
Pojawiają się niemal wszędzie. Widzimy je na wielu średniowiecznych przedstawieniach sądu ostatecznego, grzechu albo piekieł – choćby na powstałych w XII w. freskach w bazylice Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny na weneckiej wyspie Torcello. Ich obecność to stały element sztuki sepulkralnej średniowiecza, odrodzenia i baroku. Czasami występują pojedynczo, niekiedy w większych grupach, innym razem… we fragmentach.
Chrząszcze, glisty, larwy, jaszczurki. Żaby, owady, pająki, węże i skorpiony – wszystkie od dawien dawna były portretowane w sztuce. Oglądamy je na grobowcach typu transi, w których na katafalku umieszczano figurę ukazującą zmarłego w stanie rozkładu, nierzadko pełną toczących zwłoki robaków i larw, czasem w towarzystwie gadów i płazów. Przykładem grobowiec wyrzeźbiony z kości słoniowej w początkach XVI w. przez paryskiego twórcę Chicarta Bailly’ego.
Obecne są również, co zrozumiałe, na rozmaitych XVI- i XVII-wiecznych przedstawieniach apokaliptycznych. U Hieronima Boscha na obrazie Siedem grzechów głównych…, a także u jego naśladowców np. na Apocalyptic vision. Wiją się i pełzają wokół głowy Meduzy u Petera Paula Rubensa oraz na Upadku zbuntowanych aniołów Pietera Bruegla starszego.
Na rysunkach Jana van Kessela starszego – żyjącego w latach 1626–1679 twórcy martwych natur – chrząszcze, motyle, ślimaki, skorpiony, modliszki i jaszczurki występują obok siebie. Skąd ten pomysł? Pomocna może okazać się tu lista, o której wspomina Jan de Hond, pracownik Rijksmuseum, w katalogu do wystawy Crawly creatures (Pełzające stworzenia), która odbyła się w Amsterdamie kilka lat temu. De Hond pisze, że już w 1268 r. niejaki Étienne Boileau, burmistrz Paryża, w swojej Le livre des métiers (Księdze rzemiosł) wymienił szkodliwe zwierzęta zarośli i podszytu. W tym gronie znalazły się węże, jaszczurki, pająki, muchy oraz szeroko pojęte „robaki”. Wszystko, co żyło w tym samym miejscu – na ziemi i w gęstwinie – połączył w jedną grupę o wspólnych cechach (a więc i wspólnym statusie?).
Jan de Hond wspomina też, że okazy pełzających stworzeń występowały w różnych zbiorach, we wszelkiego rodzaju komnatach osobliwości. I tak Henricus d’Acquet, XVII-wieczny burmistrz Delftu, zgromadził bogatą kolekcję okazów, pośród których królowały owady, węże, jaszczurki i ropuchy. Nie było tam jednak ptaków ani ssaków.
W połowie XVII stulecia „robactwo”, stopniowo nobilitowane i chętnie pokazywane na martwych naturach, doczekało się osobnego rodzaju przedstawienia w malarstwie, nazywanego z włoska sottobosco, czyli dosłownie „runo leśne”. Za ojca i jednego z najwybitniejszych reprezentantów tego nurtu uznawany jest Otto Marseus van Schrieck (1619–1678), holenderski twórca epoki baroku. O tym, co stanowiło temat jego malowideł, świadczą już same tytuły dzieł: Martwa natura z kwiatami, owadami i gadami (1673), Martwa natura z makiem, owadami i gadami (1670), Martwa natura z niebieskim powojem, ropuchą i insektami (1660).
Entomata, insecta, vermine
Pierwszą klasyfikację zwierząt zawdzięczamy Arystotelesowi. Podzielił je na krwiste i niemające krwi. W jednej grupie znalazły się ssaki i te, które składają jaja, czyli płazy, gady, ptaki, ryby. W drugiej – skorupiaki, mięczaki, głowonogi i podgrupa, którą nazwał entomata. Ta ostatnia obejmowała owady, pajęczaki, pareczniki i skorpiony. Cztery wieki później Pliniusz Starszy w Historii naturalnej wyróżnił insecta, od łacińskiego słowa insecare (ciąć), ponieważ ciała tych zwierząt były jakby poprzecinane na osobne segmenty: głowę, tułów i odwłok. Biskup Sewilli Izydor (VI/VII w.) obok zwierząt jucznych, a także dzikich oraz ptaków, ryb i węży wyróżnił robactwo (vermine), które na długo zajęło miejsce Pliniuszowskich insecta. Te powróciły jednak z pełną mocą w połowie XV stulecia wraz z publikacją monumentalnej pracy rzymskiego historyka, czytanej w całej Europie.
Arystoteles uważał, że niektóre zwierzęta mogą powstawać spontanicznie, z materii nieożywionej. A dokładnie z mieszanki ognia, powietrza, ziemi i wody. Owa abiogeneza, czyli samorództwo, nie mogłaby się odbyć bez działania pneumy – aktywnego pierwiastka (tchnienia). W średniowieczu ten magiczny „cud istnienia” miał dotyczyć jeszcze większej liczby gatunków niż w antyku, zazwyczaj tych zajmujących niemal ostatnie miejsce na drabinie bytów. Niżej – wciąż wedle myśli ucznia Platona – znajdowały się jedynie rośliny, ogień i kamienie. Od wieków też, choć nie zawsze konsekwentnie, małe zwierzęta były zaliczane do wspólnej grupy stworzeń kojarzonych ze śmiercią, rozkładem albo plagą (plagi egipskie).
Z podszytu na salony
Namalowany w 1505 r. przez Albrechta Dürera chrząszcz jelonek rogacz nie kojarzy się jednak z trucizną, grzechem czy rozkładem, a wręcz przeciwnie – stanowi efekt renesansowego zachwytu nad owadami, tak chętnie umieszczanymi przez artystę na różnych przedstawieniach Matki Boskiej i świętych Kościoła. Twórca niemieckiego odrodzenia nie był pierwszym „entomologiem” wśród artystów. Jelonka rogacza widzimy także na miniaturach rękopisu Giovannina de’Grassiego Offiziolo Visconti z 1370 r. Na bordiurach Godzinek Katarzyny z Kleve powstałych około 1440 r. oglądamy za to motyle, szczeżuje i kraba. Obraz Dürera tchnie jednak czymś nowym. Z jednej strony uderza realizm, uzyskany dzięki farbom olejnym i nowym technikom malarskim, z drugiej – temat dzieła: jelonek u niemieckiego mistrza opuszcza bordiurę i staje się głównym obiektem (bohaterem!) obrazu. Nie jest już tylko wypełnieniem marginesu.
Insecta nie zawsze kojarzono z grzechem, nie w każdym przypadku budziły obrzydzenie i złe asocjacje. Już w VI w. p.n.e. grecki poeta Anakreont błogosławił cykadę w wierszu jej poświęconym, a wieki później – u schyłku średniowiecza – uważano, że w najmniejszych stworzeniach przejawiają się moc i splendor ich stwórcy. Jan de Hond sięga do Pliniusza, który łączył je z pomysłowością natury, i pisze, że ludziom łatwo było zastąpić naturę Bogiem. Mnie zaś przypomina się Psalm 148, którego autor wzywa zwierzęta, ptaki i – osobno! – płazy, by te chwaliły Boga. Zresztą i w Księdze Mądrości Salomona czytamy: „Leniwcze, idź do mrówki, przypatruj się jej drogom, abyś nabrał mądrości” (Mdr 6, 6–8, Nowa Biblia Gdańska).
Pozbawione obciążenia symbolicznego „robactwo” możemy dostrzec właśnie u Dürera, ale też np. u Leonarda da Vinci. Negatywnych skojarzeń nie mają martwe natury, które w XVI w. przekształciły się w osobny gatunek malarstwa, by w pracach Marii Sibylli Merian (1647–1717) osiągnąć podwójny status: wysmakowanego dzieła sztuki i dokumentacji naukowej. Artystka, która uważnie studiowała obiekty swoich prac, nie miała wątpliwości, że owady rozmnażają się z jaj przez przeobrażenie, podczas gdy inni wciąż uważali, że powstają z materii nieożywionej, czyli z brudu.
Tego, że sztuka jest przede wszystkim imitacją, nauczali Platon oraz – za nim – Arystoteles. A poznawaniu i przyglądaniu się małym organizmom sprzyjało niewątpliwie dążenie do jak najwierniejszego przedstawiania czy też naśladowania natury. Rewolucyjne efekty uzyskał Jan van Eyck (1390–1441), który osiągnął mistrzostwo w dziedzinie laserunku, co można zobaczyć choćby na słynnym Portrecie małżonków Arnolfinich (1434). Później metoda ta okazała się niezwykle przydatna przy malowaniu owadów, roślin czy płazów. Wielokrotne nakładanie warstw rozcieńczonej, półprzezroczystej farby olejnej umożliwiło artystkom i artystom uzyskanie delikatniejszych światłocieni i dzięki temu uchwycenie nawet najmniejszych detali „pięknych paskudztw”. Technika laserunku pozwalała na większą precyzję niż stosowana wcześniej tempera czy farby woskowe.
Bliższej obserwacji drobnych stworzeń sprzyjały epoka odkryć geograficznych i moda na kolekcjonerstwo. Z kontynentów, do których dopłynęły statki Europejczyków, zaczęły spływać egzotyczne, zadziwiające okazy roślin, owadów, zwierząt. Te oryginalne kolekcje wymagały opisu i katalogowania, które nie mogło obyć się bez rysunków i różnego rodzaju przedstawień.