Do pewnego wieku wszyscy żyjemy mitem naśladowania mistrzów. Wiadomo jakie to są marzenia u małych chłopców: wielkie kariery i nowe światy, piłka, która wpada po naszym kopnięciu do bramki w finale mistrzostw świata. Pokonujemy Brazylię, pokonujemy Niemców, wszystko u naszych stóp. Dzisiejsze dzieciaki nie muszą już nawet marzyć o zagranicznych gwiazdach, bo szczęśliwie żyjemy w czasach w których geniusz piłki jest Polakiem i zmaterializował się nam w osobie Roberta. A któż nie chciałby być jak Robert?
Niestety, jak to już w życiu jest, rzeczywistość weryfikuje marzenia. Okazuje się, że wielkie rzeczy nie są bynajmniej w naszym zasięgu, zależą bowiem od miliona czynników, które wcale nie chcą się ułożyć po naszej myśli. To, czy zostanę drugim Robertem Lewandowskim zależy od pracy, jaką w to włożę… w mniej więcej setnej części procenta. Pozostałe 99.99 % to kwestia rzeczy ode mnie niezależnych. Ziemski sukces tej skali zależy od talentu, który mamy w genach, albo go po prostu nie mamy. Zależy od tego, czy nasi rodzice chcą i mogą zapłacić za nasze treningi. Zależy od tego, czy oko trenera wyłowi nas w odpowiednim momencie z tłumu. Zależy wreszcie od tego, czy w nie złapiemy kontuzji w złym momencie. Krótko mówiąc, o tym, kto zostaje w końcu Robertem, decyduje głównie przypadek.
Wydaje się, że to dowodzi, że „być jak Robert Lewandowski” to jest jawnie niestoickie marzenie. Ale… czy na pewno? Roberta wybrałem nieprzypadkowo, bo jest on znany nie tylko z fenomenalnej gry, ale też z tego, co dookoła. A więc z olimpijskiej dbałości o formę, z żelaznej etyki pracy, z bezglutenowych pierożków z mąki kokosowej, ale też z ogólnie sympatycznego i bezpretensjonalnego nastawienia do życia. Według stoików, ta otoczka powinna interesować nas bardziej niż sama gra Roberta.
Niefart w życiu, kontuzja, deficyt talentu, albo po prostu to, że byliśmy chorzy tego akurat dnia kiedy piłkarski skaut wizytował nasze miasteczko – to wszystko może arcyłatwo uniemożliwić karierę wielkiego piłkarza. Ale czy cokolwiek jest mi w stanie uniemożliwić to, że będę się starać zdrowo jeść i dbać o kondycję? Czy cokolwiek jest mnie w stanie zmusić, żebym wolał te straszne bułki z McDonalda od jogurtu z owocami? Czy ktokolwiek jest mi w stanie kazać żebym wolał wypić dziesięć piw niż przebiec dziesięć kilometrów? Nie, nic i nikt. To są bowiem rzeczy od mnie zależne. Co więcej, te rzeczy są dużo ważniejsze i opłacają się w życiu dużo bardziej niż gra w Bayernie. „Chcieć żyć zdrowo i na sportowo” to jest cel nieporównanie bardziej stoicki niż „chcieć grać w ataku reprezentacji Polski”. I w tym znaczeniu każdy z nas może – i powinien! – Roberta naśladować.