Robotnice z miasta Łodzi Robotnice z miasta Łodzi
i
Zdjęcie z archiwum „Przekroju”, nr 10/1945
Przemyślenia

Robotnice z miasta Łodzi

Łukasz Błażejewski
Czyta się 11 minut

Raz zdobyte prawa nie mają, niestety, wieczystej gwarancji. Trzeba o nie dbać – mówi Marta Madejska, autorka Alei Włókniarek, wydanej przez Wydawnictwo Czarne. To precyzyjny i poruszający opis pracy wielu tysięcy i kilku pokoleń kobiet w Łodzi. Dlaczego pewne problemy nie zmieniły się od czasów pierwszej rewolucji przemysłowej? 

Łukasz Błażejewski: W książce pada mocne stwierdzenie, że „pierwsze robotnice łódzkie pozostają historycznie nieme”, bo ani one same, ani nikt inny nie mówił o ich losie. O ile mieszkańcy Łodzi mogą coś wiedzieć na ich temat, to w Polsce wiedza o włókniarkach pozostaje szczątkowa. Czy Aleja Włókniarek ma szansę nadrobić te zaległości – znalazła odbiorców i szerzej spopularyzowała temat?

Marta Madejska: Tak, pozytywnie zaskoczyło mnie duże zainteresowanie książką również poza Łodzią, gdzie już od kilku lat czułam narastające oczekiwanie, aż skończę pisać. Wydaje mi się, że wynika to z dużego zapotrzebowania na historię społeczną, w tym historię z perspektywy kobiet albo relacji grup zawodowych, albo historię nie bojącą się mówić o emocjach. Te elementy skupia w sobie opowieść o łódzkich włókniarkach. Pewnie nie ja jedna jestem zmęczona dominującą narodowo-militarystyczno-martyrologiczną narracją i być może, pisząc Aleję Włókniarek, choć częściowo udało mi się uzupełnić to, o czym z różnych przyczyn nie pamiętamy albo nie wiemy, a co pozwala nam lepiej zrozumieć otaczającą nas rzeczywistość lub zakotwiczyć w szerszym kontekście swoje rodzinne historie. Sama doświadczyłam pewnego „zwrotu” w patrzeniu na przeszłość. To było zarazem odświeżające i uderzające, chociaż z prozaicznych powodów nie byłam w stanie w pełni oddać głosu moim bohaterkom – te, które żyły w XIX i na początku XX w., są prawie nieobecne w archiwach. Są częścią statystyk, gospodarczych danych albo spisów ludności, ale rzadko udaje się dotrzeć do materiału, który niósłby to, co daje nam wywiad na żywo. Dlatego pierwszą część książki pisałam, głównie opierając się na różnych opracowaniach naukowych, na prasie i literaturze, starałam się opisać sytuację włókniarek i ich odczucia, choć te w dużej mierze pozostają w sferze domysłów.

Na początku książki wspomina Pani o nietrafionym nazewnictwie alei Włókniarzy i chwilowej – zresztą słusznej – zmianie w formie happeningu (za którą stała grupa osób związanych z łódzką Galerią Ikona) nazwy na aleję Włókniarek. Utarło się, zarówno w społeczeństwie, jak i w języku, że w przemyśle tekstylnym mówimy o „pracownikach”, a przecież były to głównie „pracownice”. Zmieniały się uwarunkowania polityczne, systemy, ustroje, a sytuacja robotnic niekoniecznie. Czy taka zmiana w jakimś konkretnym okresie naszej historii była jednak możliwa?

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Trwanie i zmiana pewnych sytuacji społecznych to złożone zagadnienie. Generalne kwestie, np. praw kobiet, zmieniają się na przestrzeni czasu, ale niekiedy tylko deklaratywnie. Innym, nie całkiem przecież odrębnym zjawiskiem, są prawa pracownicze i walka o nie, a jeszcze czymś innym warunki pracy w przemyśle, niezmiennie bardzo trudne, choć w różnym stopniu w różnych okresach. Istnieją też inne czynniki polityczne i gospodarcze, w tym sytuacja całego miasta, które dźwigało kumulowane dziedziczone nierówności, bo niedopłacany był zawsze i samorząd łódzki, i sam przemysł włókienniczy – znajdowały się one niżej w hierarchii państwowej. Pomimo kilku okazji do nadrobienia zaległości w PRL-u wygrała obawa, że na przykład wyrównanie płac i dodatków płacowych do poziomu innych sektorów przemysłu spowoduje pojawienie się roszczeń w innych grupach zawodowych. Te dysproporcje były też zapewne jakoś opłacalne dla systemu. Kolejni decydenci kierowani zachowawczością utrwalali więc istniejące od stulecia nierówności. Nawet wprowadzone udogodnienia socjalne – żłobki, szpitale, mieszkania – nie rekompensowały utraty siły i zdrowia, a to przecież powszechne zjawisko w niedoinwestowanych fabrykach.

Zdjęcie z archiwum „Przekroju”, 10 nr/1945

Zdjęcie z archiwum „Przekroju”, 10 nr/1945

Zdjęcie z archiwum „Przekroju”, 10 nr/1945
Zdjęcie z archiwum „Przekroju”, 10 nr/1945
Zdjęcie z archiwum „Przekroju”, 10 nr/1945
Zdjęcie z archiwum „Przekroju”, 10 nr/1945

Ale gdybym skupiła się nie ogólnie na robotnicach, ale na historii konkretnej rodziny, która w XIX w. osiedliła się w Łodzi i związała z włókiennictwem, zapewne odkryłabym historię awansu społecznego. Musimy pamiętać, że wiele rodzin nie przetrwało do dzisiejszych czasów, bo dotknęły je kryzys, bezrobocie, choroby, głód, wojny, ale jeśli zbierzemy tych, którym się udało przetrwać, to Łódź, szczególnie po drugiej wojnie światowej, okaże się miastem poziomej i pionowej mobilności społecznej: migracji, awansu, poprawiania warunków życiowych. Gdy dziewczyna ze wsi szła do pracy w fabryce, prawdopodobnie tam spędziła resztę życia zawodowego, ale jej dzieci już mogły iść do techników, a kolejne pokolenie miało szansę dostać się na studia. Chociaż zdarzały się historie, że cztery pokolenia rodziny pracowały w tej samej fabryce, to ciągle napływali tam nowi ludzie.

Zapadła mi w pamięć postać Wandy Gościmińskiej – włókniarki z Zakładu Przemysłu Bawełnianego w Rudzie Pabianickiej, jednej z przodowniczek pracy w okresie komunizmu. Zapracowana jeszcze bardziej niż kobiety z poprzednich pokoleń, ale mimo to znajdowała czas dla rodziny i siebie, np. lubiła chwalić się przeczytanymi lekturami. Idealna postać dla propagandzistów. W końcu została posłanką na Sejm PRL I kadencji. Czy to jeden z (nielicznych) wyjątków, które wybiły się w tej bardzo przepracowanej grupie?

Przodownic pracy było w PRL-u dość dużo, ale rzeczywiście zaledwie garstka z nich wybiła się tak wysoko. Dla kobiet realnie otworzyły się nowe możliwości, ale w życiu przeciętnej robotnicy wciąż dominował kierat obowiązków i podziału czasu między pracę zawodową a domową.

Starałam się podejść na chłodno do historii Gościmińskiej, z jednej strony „obmyć” ją z propagandowego lukru, z drugiej – tak jak we wszystkich innych przypadkach zadać pytania: czego pragnęła, o czym marzyła, dlaczego zdecydowała się przystąpić do wyścigu pracy, mimo że trwały wtedy przeciwko niemu robotnicze strajki? Okazuje się, że ta opowieść również jest niejednoznaczna, bo stworzona na powojennej odbudowie kraju, na poczuciu: „skoro przeżyliśmy, to powinniśmy zabrać się do roboty”. To, czego w tej opowieści nie widać, to okropne zmęczenie oraz wszystkie problemy, fabryczne i życiowe, które przecież nie zniknęły. Były pomijane przez propagandę i wycinane przez cenzurę. A jednak zdarzało mi się usłyszeć od kogoś: „to jest opowieść o mojej babci”. Istnieją osoby, które pamiętają minione pokolenia pracujące w tym przemyśle, przodownice pracy, członkinie Ligi Kobiet, matki ogarniające cały dom, które działały na jakimś niestworzonym napędzie. We włókiennictwie niemal od zawsze pracuje się na akord, wtedy bardzo dużo zależy od indywidualnej siły fizycznej, a każda z nas jest przecież inaczej skonstruowana. To, jak robotnice dawały sobie radę, to, jaką posiadały wydajność fizyczną i jaką miały konstrukcję psychiczną, również wpływało na ich ocenę rzeczywistości – to jedna sprawa. Jest jeszcze skomplikowana kwestia pamięci i perspektywy czasu – sporo osób zahartowanych przez życie, które sprawnie radzą sobie z trudnościami, jest w stanie dzisiaj dość pozytywnie oceniać swoją przeszłość. Mówią, że było ciężko, ale było dobrze. Jednak gdybyśmy spytali te same osoby w latach 50. czy 70., kiedy wychodziły zmęczone z fabryki po nocnej zmianie, wydaje mi się, że inaczej oceniałyby swoje życie.

Książka ma spory wymiar feministyczny – od wstępu, dotyczącego etymologii nazwy alei Włókniarzy, przez ukazywanie sylwetek i postaw kobiet bardzo różnych, ale często buntujących się wobec sytuacji zastanej. Czy współczesne Polki mogą wyciągnąć jakieś wnioski, nauczyć się czegoś od włókniarek?

Często słyszę to pytanie i jest mi z nim nieco niezręcznie. Nie mogę odpowiadać za wszystkie Polki i nie da się z tej mojej książki zrobić elementarza porad dla kobiety współczesnej. Z własnej perspektywy mogę powiedzieć, że z pracy nad Aleją Włókniarek wyniosłam duże psychologiczne wzmocnienie, mimo że emocjonalnie to pisanie było dla mnie bardzo trudne. Lepiej zrozumiałam poprzedzające nas pokolenia kobiet, ich siłę i dokonywane przez nie wybory, lepiej zrozumiałam też, o co i dlaczego dzisiaj wciąż walczymy. Nierówności są bardzo głęboko zakorzenione w historii, a raz zdobyte prawa nie mają, niestety, wieczystej gwarancji. Trzeba o nie dbać.

We wrześniu na jednym z profili instagramowych pojawił się wpis poświęcony programistce i modelce Lyndsey Scott. Na zdjęciu – piękna kobieta z wybiegu pokazu Victoria Secret, opis zdjęcia: „będąc uznaną programistką, można mieć także inne pasje – w tym modeling”. To, co się działo pod postem, trochę mnie przeraziło. Można kłócić się, czy pokaz jest w dobrym guście, czy nie, ale komentarze mężczyzn były głównie negatywne, wyśmiewające Scott i dotyczyły tego, że umiejętność włączenia komputera nie czyni nikogo programistą… Wywołało to moje skojarzenie z panią Sobczakową, która chciała zostać majstrem i usłyszała: „Co też pani Sobczak się zachciewa. Baba – majstrem, żeby się wszyscy śmieli, a nikt nie słuchał. Trudno – jesteście tylko kobietą – i w ogóle… nie ma o czym gadać”. Niby czasy i realia inne, a wydźwięk hejtu na Instagramie ten sam. Zwłaszcza w kwestii zawodów zdominowanych przez mężczyzn.

To ciekawe zestawienie. Historia pani Sobczakowej pochodzi z opublikowanego w „Przyjaciółce” i cytowanego w książce reportażu z 1949 r. Druga część tego artykułu dotyczyła asystentki dyrektora administracyjnego w pewnej instytucji – kiedy zwolniła się posada, nikt nie pomyślał nawet, że ona byłaby odpowiednią następczynią. Moment, w którym żyła i pracowała pani Sobczakowa, opisywały socjolożki, które po odwilży politycznej, w latach 60., zajmowały się awansem społecznym kobiet. Sprawdzały, jak udał się ten stalinowski projekt – to, co znamy z haseł na plakatach, że wszystkie zawody są dla wszystkich dostępne. Jak łatwo się domyślić – nie udało się. Podobny stan rzeczy pokazuje Natalia Jarska w książce Kobiety z marmuru. Porażka wynikała nie tylko z błędów systemu, ale także z głęboko zakorzenionych schematów społecznych. Sporo kobiet, które podjęły wyzwanie objęcia jakiegoś kierowniczego stanowiska w zakładzie pracy, rezygnowało po jakimś czasie, bo spotykały się z brakiem szacunku i oporem podlegających im mężczyzn, czasem wręcz ze szkalowaniem i ostentacyjną niesubordynacją. W takich warunkach niezwykle trudno pracować, więc łatwo o ocenę, że „kobieta nie daje rady”. Chociaż warto zauważyć, że brak szacunku spotykał kobiety także ze strony samych kobiet. Takie schematy są, niestety, zakorzenione w obu płciach.

Zdjęcie z archiwum „Przekroju”, 10 nr/1945

Zdjęcie z archiwum „Przekroju”, 10 nr/1945

Zdjęcie z archiwum „Przekroju”, 10 nr/1945
Zdjęcie z archiwum „Przekroju”, 10 nr/1945
Zdjęcie z archiwum „Przekroju”, 10 nr/1945
Zdjęcie z archiwum „Przekroju”, 10 nr/1945

Marta Madejska – kulturoznawczyni, asystentka muzealna, z pasji pisarka i dziennikarka, na co dzień pracuje w Centrum Muzeologicznym Muzeum Sztuki w Łodzi. Od 2010 r. działa w Łódzkim Stowarzyszeniu Topografie, od 2017 r. zastępczyni redaktor naczelnej Łódzkiej Gazety Społecznej „Miasto Ł”. Autorka Alei Włókniarek, wydanej przez Wydawnictwo Czarne.

Czytaj również:

Schludną do wszystkiego i milczenia zatrudnię Schludną do wszystkiego i milczenia zatrudnię
Przemyślenia

Schludną do wszystkiego i milczenia zatrudnię

Paulina Wilk

Moja babcia była jedną z nich. Miała 16 lat, przyjechała do Warszawy z podkieleckiej wsi. Sprzątała pokoje pensjonarek, a na mszę chodziła do kościoła Świętej Barbary przy ulicy Emilii Plater. Ponad to wiem niewiele – tyle że nie zaczepiła się w mieście na dłużej, nie osiągnęła stołecznego awansu. Wkrótce wróciła w rodzinne strony i wyszła za szewca.

Myślałam o niej, czytając książkę Służące do wszystkiego Joanny Kuciel-Frydryszak, opisującej po raz pierwszy w detalach i konkretach, jak toczyły się losy polskich służących od początku do połowy XX stulecia. Wciągająca to opowieść, zaskakuje i porusza, przy okazji wiele ważnego mówiąc o naszym społeczeństwie – podziałach klasowych, korzeniach dzisiejszych postaw, o obyczajach powracających w wolnorynkowym kraju po socjalistycznej przerwie.

Czytaj dalej