O wydobyciu ropy w XIX-wiecznej Galicji, wymyślaniu głosów niemych bohaterek historii, a przede wszystkim o tym, że żadna inna sztuka nie daje takiej wolności jak literatura, opowiada Bartosz Sadulski, autor powieści Rzeszot.
Paulina Małochleb: Co to jest rzeszot?
Bartosz Sadulski: To nazwa, którą stosowali pierwsi galicyjscy górnicy i nafciarze, jeszcze w XIX w. Nazywali tak teren, na którym bardzo gęsto, w odległości kilku metrów od siebie, wykopywano pierwsze szyby naftowe. Wierzyli, że im gęściej, tym większa szansa na odkrycie ropy. I w pewnym momencie spora część Galicji przypominała rzeszot. 5% światowego wydobycia ropy pochodziła na początku XX w. z Galicji, wtedy głównie z okolic Borysławia.
Opowiadasz o wydarzeniach nieobecnych we współczesnej pamięci. Galicja to raczej wspomnienie nędzy, „Golicja” i „Głodomeria”.
Początek wydobycia na wielką skalę to pierwsza połowa lat 50. XIX w., natomiast ropa na tych terenach była w zasadzie wydobywana od zawsze, często wypływała sama, o czym pisał Stanisław Staszic w dziele O ziemiorodztwie Karpatów i innych gór i równin Polski z 1815 r.
Pierwotnie używano ropy w celach leczniczych, do uszczelniania belek przy budowie chat i smarowania osi wozów. Jednak eksploatacja na skalę, którą dzisiaj nazwalibyśmy przemysłową, zaczęła się dopiero po odkryciu przez Łukasiewicza bezpiecznej metody destylowania ropy. Rzeszot skupia się na zachodniej Galicji, na terenie od Nowego Sącza do Krosna. Równocześnie wydobywano ropę również na wschodzie, w pobliżu Borysławia – ten region jest lepiej opisany, chociażby przez Iwana Franko w cyklu Nafciarz. Tamtejsze złoża okazały się znacznie bardziej obfite. W książce opowiadam jednak o samym początku, o momencie, gdy pierwsi ludzie zaczynają szukać ropy i pojawia się możliwość awansu klasowego.
Twoja opowieść zaczyna się po upadku powstania listopadowego, którego nie widzimy, powstanie styczniowe też pojawia się trochę na boku. Więcej miejsca poświęcasz powstaniu krakowskiemu z 1846 r., rabacji i tej niedoszłej do skutku rewolucji przemysłowej.
Interesowało mnie to dlatego, że chłop, który brał udział w rabacji, jeśli nie był doszczętnie zły, musiał przecież jakoś wytłumaczyć dzieciom i rodzinie nagłe pojawienie się na stole serów, wędlin, srebrnych zastaw i futer, musiał tę rabację, w której wziął udział, przeżyć jeszcze raz, opowiadając o niej. Rabacja brzmi trochę jak nazwa choroby, chociaż była ona przecież raczej rezultatem schorzenia, które toczyło polskie społeczeństwo od wieków i nazywało się pańszczyzną.
Mój bohater, Pietrek Czarnota, chłop, a później administrator w dobrach głównego bohatera, wraca z rabacji obładowany jak św. Mikołaj i mówi, że leczył panów z rabacji, co jest próbą usprawiedliwienia się, chociaż tak naprawdę nie wiemy, co dokładnie w trakcie rabacji robił. Ważne było dla mnie stworzenie postaci, która byłaby niejednoznaczna, dlatego Czarnota, przez większą część życia oportunista i leń, nie jest stereotypowym chłopem, który tylko pije i bije – co doceniają jego dzieci. Jego opowieść o chorobie rabacji służy też do stworzenia literackiej przestrzeni dla bujdy i pokazania historii Galicji z mniej znanej perspektywy, z perspektywy głodującego dziecka, dziewczynki, która mówi o śmierci, jakby opowiadała o letniej zabawie, czymś, co się w każdej chwili może przydarzyć. Bo choć w powieści wiele wątków jest fikcyjnych, co czytelnicy szybko zauważą, to jednak jeśli chodzi o galicyjską nędzę, to zależało mi na reporterskiej dokładności i wierności faktom, wszystkie historie o „Głodomerii” są prawdziwe: przypadki kanibalizmu, ludzi padających na gościńcach z wiązką perzu w ustach czy opowieść narratorki o matce, która tak długo gotowała wodę, aż dzieci usnęły z głodu i zmęczenia.
Czy historia ekonomiczna jest ważniejsza niż polityczna?
Mam duży problem z ustalaniem hierarchii, ale na pewno nie można już dzisiaj mówić o historii bez ekonomii; historia każdej części świata jest w dużej mierze historią wyzysku i nie inaczej było w Galicji. Cieszę się, że dużo więcej dzisiaj mówi się o pracy i klasowości, że przez ich pryzmat opowiadamy sobie świat. Jeszcze kilka lat temu jak byś powiedziała „klasa”, to zaraz ktoś zacząłby cię łajać, że jesteś komunistką. A teraz Marta Dymek w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” mówi o gotowaniu przez pryzmat klas. W ostatnich dwóch dekadach przerobiliśmy temat klasy średniej, więc możemy kopać głębiej – do korzeni chłopskich. Historia ekonomiczna, historia wyzysku, z historią polityczną jest tak mocno spleciona, że nie da się ich rozdzielić, a na pewno ja tego nie potrafię zrobić.
Rzeszot skupia się na okresie, gdy dokonuje się przejście z porządku rewolty politycznej w rewolucję ekonomiczną. Nagle widzimy Galicję, która staje się Eldorado. Pokazujesz nam też Podedwornego, bohatera, który nadzwyczaj lubi się dorabiać.
Druga połowa XIX w. to faktycznie moment gigantycznej przemiany z feudalizmu w raczkujący kapitalizm, co jest też możliwe dzięki uwłaszczeniu chłopów, a to w Galicji miało miejsce w 1848 r. Mogą kupować i posiadać ziemię, a pod tą ziemią leżą gigantyczne pieniądze. Wcześniej nic podobnego nie wydarzyło się na tym terenie, nie było szansy, by kapitalizować swoją własność, gospodarzono bardzo prymitywnymi metodami. A tu nagle odbywa się w przyspieszonym tempie proces akumulacji pierwotnej, wydobywaj albo toń.
Podedworny uczy chłopów kapitalizmu, bo sam się z nim spotkał w Anglii. Pokazuje, że pieniędzy nie trzeba wydawać w karczmie, że można je zainwestować. Ale by to wszystko mogło się wydarzyć, musiało się zmienić prawo w Cesarstwie Austrii. Gdy zaczyna się gorączka naftowa, obowiązuje regale górnicze, prawo, które polegało na tym, że dobra znajdujące się w czyjejś ziemi należą do cesarza. W 1862 r. ropa zostaje wyłączona spod regale, co działa na korzyść poszukujących ropy: od tego momentu mają prawo pierwokupu ziemi, na której chcą jej poszukiwać, o ile ropa była eksploatowana w celu produkcji nafty do oświetlenia. Z drugiej strony zmusza to posiadaczy ziemskich do eksploatacji, nawet jeśli nie są ropą zainteresowani. Na początku i w połowie XIX w. wszyscy poszukiwali ropy. Księża, nauczyciele i chłopki, a nawet poeci – jak Adam Asnyk. To był czas wolnej amerykanki, co zmieniło pojawienie się wielkich zagranicznych inwestorów z Austrii czy Niemiec, a później z Ameryki, którzy wykupywali olbrzymie połacie ziemi, spychając tym samym chłopów na dół drabiny społecznej. Ta powieść jednak nie jest o tym. Napisano sporo literatury o bogaceniu się na nafcie i kapitalizacji dóbr naturalnych, Sewer znakomicie to zrobił w swojej Nafcie, a i wspomniany Franko pokazywał Rusinów i Żydów w kontekście socjoekonomicznym autonomicznej Galicji. Dla mnie ropa jest jednak głównie pretekstem do opowiadania o literaturze i nieco zapomnianej historii.
Wybierasz sobie zabór, który jest gorzej pamiętany niż Królestwo Polskie, mniej miejsca zajmuje w pamięci zbiorowej. Lata 50. to czas między powstaniami, ale w Królestwie, po 1863 r. następuje noc apuchtinowska, czyli okres nasilonych represji. Tymczasem historia Galicji przebiega zupełnie inaczej. W 1866 r. otrzymuje autonomię. Nie ma klęski żadnego powstania, Polacy piastują najwyższe rzędy.
W trakcie pisania książki uświadomiłem sobie, że jestem przecież Galicjaninem: jedni dziadowie pochodzili z dawnego województwa tarnopolskiego, drudzy spod Bochni; babcia ze wschodu pamięta zapach nafty, wspominała, że ropa była w okolicach jej rodzinnej wsi. Ale w domu, jeśli słyszałem słowo Galicja, to myślałem tylko o Hiszpanii. Ta nazwa nie łączyła się w mojej głowie z rodziną, która z Galicji po wojnie wyjechała na Ziemie Odzyskane. Musiałem tę genealogię zrekonstruować, bo mało się mówi dzisiaj o tożsamości czy dziedzictwie galicyjskim, a jeśli już, to pogardliwie: galicyjskie rozdrobnienie, bieda, niepiśmienni chłopi. Ten negatywny kontekst był historycznie tak mocny, że pokolenie moich rodziców wyparło swoje pochodzenie.
Na czym polega galicyjska tożsamość?
Gdybyś mnie zapytała sto lat temu, powiedziałbym, że na miłości do Franciszka Józefa. Larry Wolff pisał w Idei Galicji, że w środowiskach galicyjskich Żydów, którzy wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych, tożsamość galicyjska przeżyła znacznie dłużej, niż ta austro-węgierska, a imigranci z Galicji starali się trzymać razem. W pewien sposób podobnie było w rodzinie mojej babci pochodzącej ze wschodu, dla której do dzisiaj więzy rodzinne, kontakty z „krajanami” są istotne, ale nigdy nie były definiowane przez „galicyjskość”. Współcześnie galicyjskość utożsamia się dosyć romantycznie z wielonarodowością, kulturą pogranicza, a nawet porządkiem, urzędowym „ordungiem”, w czym rozmywa się historia wyzysku, biedy i emigracji. Z Galicji wybiera się elementy modne i wygodne, świadczące o europejskości dzielnicy. Odzyskiwanie prawdziwej historii Galicji i pamięć o niej, to w tym kontekście o wiele ważniejsze składniki tożsamości, niż Wolff na biurku i Franciszek Józef na ścianie.
Masz poczucie, że to jest historia, która musi być teraz właśnie opowiedziana? O głodzie, o kosztach awansu?
Głód nie jest kluczowym elementem powieści, ale jest nieunikniony w kontekście oddania sprawiedliwości prawdzie historycznej. W Galicji pomimo gorączki ropy nie doszło do dużego skoku cywilizacyjnego poprzez uprzemysłowienie. Ludzie, którzy się wzbogacali, często mieli już kapitał i wiedzieli, jak go pomnażać. Metody stosowane przez chłopów były zbyt prymitywne, żeby mogli się masowo dorabiać na wydobyciu, chociaż oczywiście znane są przypadki nagłego, niewyobrażalnego, ale też losowego bogactwa.
Złoża galicyjskie, zwłaszcza na zachodzie, nie były też zbyt duże, a jeszcze większym problemem stała się konkurencyjna ropa ze Stanów Zjednoczonych, którą transportowano bardzo tanim kosztem. Pamiętajmy też o tym, że zapotrzebowanie na ropę przed erą samochodów było o wiele mniejsze. Największe wydobycie i skok technologiczny i ekonomiczny to początek XX w. W 1909 r. Galicja była trzecią światową potęgą naftową, ale większość ropy pochodziła z jej wschodnich terenów. To zacofanie cywilizacyjne jest wyraźnie obecne u Brunona Schulza, piszącego o Drohobyczu, którego pałace i wille zbudowali naftowi szejkowie, ale samo miasto pozostawało brudne i śmierdzące naftą, a docierający do niego w poszukiwaniu bogactwa chłopi spali na ulicach. Było w Galicji jedynie kilku przemysłowców – Stanisław Szczepanowski, William McGarvey czy Ignacy Łukasiewicz – którzy dbali o swoich pracowników. Łukasiewicz jest pod tym względem fenomenem, o warunkach, w jakich u niego pracowano, dzisiaj w Amazonie mogą tylko pomarzyć.
Ale oni nie stali się jednak bohaterami literackimi. Galicja istnieje w ogóle w historiach ekonomicznych, unikających mitologizowania?
Ona już od jakiegoś czasu jest opowiadania, nie wiem jednak, czy jest czytana. Nie wiem, czy ludzie czytają Martina Pollacka o wielkim exodusie z Galicji do Stanów Zjednoczonych. Jego książka jest dla mnie o tyle istotna, że czterech Sadulskich wyjechało pod koniec XIX w. do Stanów. W Galicjanach Nowaka głodu jest więcej, jest on nudną codziennością. Jego książka jest świetna z punktu widzenia antropologiczno-językowego, tylko nie da się jej czytać, bo Nowak próbuje rekonstruować język galicyjski, który nie był w żaden wyraźny sposób skodyfikowany, a w jego narracji tworzy barierę nie do przejścia.
Wszystkie powieści o Galicji są złe, twoja jest dobra?
Nie powiedziałbym, że moja jest o Galicji, a nawet nie wiem, czy jest powieścią. Jak wspomniałem wcześniej, o efektach nagłego wzbogacania się i degrengolady, jaka za tym idzie, pisali Sewer i Franko, i na pewno zrobili to tak dobrze, że nie ma sensu tego powtarzać. To samo o amerykańskiej ropie napisał Upton Sinclair w Oil!, które było inspiracją dla wybitnego filmu Aż poleje się krew. Nie miałem zamiaru odrabiać za nikogo historycznych ani literackich lekcji, chciałem tylko napisać groteskową, frywolną i dowcipną książkę historyczną, która szłaby na przekór gatunkom.
Kim jest Pan Podedworny, główny bohater Rzeszotu?
Nie wiem, kim on jest, nawet nie do końca mnie to interesowało, gdy pisałem. Od początku miał być metaforą, nie widziałem go bardzo długo jako bohatera fizycznego. Ważne było dla mnie to, żeby jego biografia była pogmatwana i niekompletna, żeby czytelnik musiał go sobie sam poskładać niczym mebel z Ikei; Podedworny był dla mnie od początku bardziej duchem czasu, metaforą, niż człowiekiem. Wyłania się z nicości, cała historia jego pochodzenia i młodości jest wymazana. Nie ma też potrzeby go rekonstruować. To, że w powieści pojawia się jego zdjęcie, jest bardziej grą i żartem, niż potrzebą przedstawienia.
Podedworny – jeśli potraktujemy go jako postać, a nie jako ducha dziejów – w gruncie rzeczy oszukuje, wykorzystuje swoich pracowników. Korzysta z naiwności kontrahentów, ma nos do interesów. Nosi się ze szlachecką wyższością i fantazją.
Tak, ale to nie jest jego cel. Faktycznie popada w obłęd, oddaje się dziwacznym przyjemnościom, ale nie stosuje przemocy, nie jest wyzyskiwaczem, wręcz rywalizuje w zawodach z filantropii z Haluchem i Łukasiewiczem. A gdy w jego życiu pojawia się kobieta – cel staje się wyraźniejszy. Gdyby sięgnąć do Chamstwa Kacpra Pobłockiego, opisującego przemocowe rytuały szlachty, i czytać nim Rzeszot, to Podedworny nie jest znowu taki najgorszy. Jego okrucieństwo polega na tym, że uczy chłopów kapitalizmu na ich skórze. Przyjechał z Anglii, gdzie zobaczył, jak rozkręca się rewolucja przemysłowa i swoje wnioski próbuje wcielać w życie w Galicji. Jedni szybko odpadają z tego ekonomicznego wyścigu, drudzy się alienują, jeszcze inni niebywale się wzbogacają. Podedworny czyta swoim robotnikom pisma komunisty Bakunina i mówi, że mają się przeciwko niemu, jako panu, buntować. Jego kochanka, Helena, dobrze sytuowana wiedeńska wdowa, jest w Bakuninie zakochana i uosabia żywioł anarchistyczny. Chciałem jego romantyzm zderzyć z jej anarchizmem.
Dlaczego?
Bo bardzo rzadko mówi się o anarchizmie w kontekście romantyzmu, a to przecież czas wielkich anarchistów, chuderlawych królobójców, Komuny Paryskiej, a w Wiedniu rządzonym z sukcesami przez konserwatywnego antysemitę Karla Luegera rosły w siłę radykalizujące się ruchy polityczne. Być może to kwestia polskiej szkoły i mojego niedouczenia, ale romantyzm był epoką wielkich różnic i dysonansów: nie tylko klasowych, ale też politycznych i ideowych, co starałem się pokazać przez pryzmat relacji Heleny i Podedwornego, który ostatecznie decyduje się zostać nie jednym z wielu romantyków, ale wielkim anarchistą.
Czy biografia Podedwornego to jest szydercze nawiązanie do biografii Wokulskiego? Który najpierw był romantycznym patriotą, a potem został patriotycznym kapitalistą?
Podedworny jest szyderczą metaforą wszystkich romantycznych biografii. Długo nie wiemy, skąd ma pieniądze, co jest powszechnym problemem w literaturze. Znana jest historia Słowackiego, który miał pieniądze od matki, ale w mojej książce nie chciał nic pożyczyć Podedwornemu, zamiast tego namówił go na inwestycję w koleje żelazne. Interesowała mnie przyziemna sfera romantyków, wieszczów – skąd mają pieniądze. Asnyk też dostawał od ojca, który był właścicielem fabryki skór. W tym kontekście ich zaangażowanie w sprawy polityczne, narodowe wydaje się fanaberią, oto bogaci biali panowie z Paryża zdalnie ratują ojczyznę.
Biografia Podedwornego jest lekko inspirowana żywotem Stanisława Szczepanowskiego, który niesamowicie wzbogacił się na ropie, odkrył bardzo duże złoża w Słobodzie Rungurskiej na terenie dzisiejszej Ukrainy, ale mimo majątku zaangażował się w walkę przeciwko biedzie galicyjskiej, napisał o niej ważną książkę Nędza Galicyi w cyfrach i program energicznego rozwoju gospodarstwa krajowego, działał, był filantropem i pozytywistą. Bardzo widowiskowy i filmowy bohater, o którym pisali już jednak Prus i Sienkiewicz.
Wróćmy jeszcze na chwilę do Heleny – ta postać najpierw wydaje się trochę komiczna, bo ma słabość do artystów, niezbyt skromnie się prowadzi, a jej rozwiązłość przedstawiasz jako rodzaj gry obyczajowej. Ale nagle widzimy ją jako powstankę, aktywną uczestniczkę 1863 r.
Bardzo zależało mi, żeby pokazać zaangażowanie kobiet w historię, w tworzenie polityki. Helena na salonach się bawi, ale też czyta, próbuje pochwycić Podedwornego nie tylko w ramy edukacji sentymentalnej, ale też ideologicznej. W pewnym momencie jest szyją, która zaczyna odwracać głowę Podedwornego w dobrą stronę. Umieściłem ją w powstaniu, opierając się na źródłach, bo przetrwało wiele dokumentów mówiących o czynnym udziale kobiet w powstaniu styczniowym. Helena łączy w sobie cechy Józefy Lipartowskiej, Apolonii Fijałkowskiej z Grzybińskich, Emilii Cieszkowskiej i wielu innych kobiet, także zrzeszonych w organizacjach takich jak Komitet Niewiast czy Stowarzyszenie Klaudynek, które uczestniczyły w powstaniu.
W Rzeszocie pojawia się też Ignacy Łukasiewicz, wynalazca lampy naftowej. Choć w oczach Podedwornego to raczej naiwny wariat.
Bo takim wariatem był. Nie chciał żadnych pieniędzy za upowszechnienie wiedzy na temat swojego wynalazku, pokazywał go wszystkim. Był socjalistą, wszystkie pieniądze, jakie mógł, przeznaczał na budowanie dróg i szkół. Jako pierwszy wprowadził ubezpieczenie zdrowotne i rentowe dla swoich pracowników. Wyróżniał się na tle krezusów galicyjskich tej epoki. Pamiętajmy też, że wynalazł metodę destylacji ropy, a nie lampę.
Czy powinniśmy w ogóle pytać, ile jest prawdy w twojej historii?
Jasne, chciałem, żeby ta książka dawała pretekst do sprawdzania faktów. Sam mam taką potrzebę lektury towarzyszącej, ciągle coś klikam, przeszukuję. W Rzeszocie jest dużo kryptocytatów, zawartości podtekstowej, hiperlinków i króliczych nor. Chciałbym, żeby dzięki temu można było ją czytać wielokrotnie i bawić się tylko coraz lepiej.
Ale jednocześnie można czytać Rzeszot jak absolutną fikcję.
To miała być powieść, która nie udaje, że nie jest powieścią. Mamy teraz na rynku dużo książek, które stwarzają pozory, że są czystym życiem. Dzięki temu czytelnicy mogą się łatwo utożsamić z lekturą, co jest ponoć bardzo ważne, kiedy wczuwają się w biografie bohaterów, identyfikują z nimi. Dla mnie to jest zupełnie nieistotne, nie da się utożsamić z panem Podedwornym, bo on nie ma imienia, nie znamy jego przeszłości. Od początku do końca masz mieć poczucie, że to jest literatura.