Koronawirus jest w nas i ponad nami, trudno dzisiaj uciec od tego tematu. Ale czasami warto – i dziś proponuję małą ucieczkę. W najbanalniejszy z tematów, mianowicie w rozmowę o pogodzie.
Październik chyli się ku listopadowi, raźno wkraczamy w tę część kalendarza, w której polski klimat staje się brzydki i smutny. Deszcze, zimno, wiadomo. Gdyby nie koronawrius, byłaby to – jak co roku – główna refleksja przetaczająca się przez nasze social media. Pogadajmy więc o pogodzie, szczególnie o tej, którą nazywamy złą.
Chodzi mi o ostatnie słówko w tym zdaniu – czy ono na pewno jest na miejscu? Pogoda jest elementarnym przykładem podstawowej doktryny stoickiej, że są rzeczy od nas zależne i są rzeczy od nas niezależne, a całą naszą uwagę i energię jesteśmy winni tym pierwszym. W przypadku pogody jest to przysłowiowo wręcz oczywiste: nikt i nic nie jest w stanie jej zmienić, wszyscy musimy się z nią pogodzić. Utyskiwanie czy złorzeczenie na pogodę jest najwyższą bezproduktywnością. Ciągle to jednak robimy, a przede wszystkim ciągle tę chłodną czy słotną pogodę nazywamy właśnie złą.
Oczywiście, jako stoik nie zamierzam walczyć z wiatrakiem językowego uzusu. Zwracam jednak uwagę, że jest on arbitralny i tylko powierzchownie sensowny. Co więcej, jest dla nas niekorzystny, bo od samego mówienia – a w polskiej jesieni trudno tego uniknąć – że „pogoda jest zła”, człowiekowi ciężko się robi na duszy. Słowa mają przecież znaczenie. Czy mogłoby to więc wyglądać inaczej?
Jest takie powiedzenie, że nie ma złej pogody, są tylko nieadekwatne do niej ubrania. Z punktu widzenia stoicyzmu chciałoby się powiedzieć nawet więcej. Nie ma złej i dobrej pogody, bo przecież ocena moralna nie ma tu nic do rzeczy. Jest tylko pogoda korzystna dla nas lub niekorzystna albo jeszcze lepiej – pogoda wygodna i niewygodna. Brzmi to oczywiście bardzo dziwnie, ale pociągnijmy konsekwentnie ten minieksperyment myślowy.
Co właściwie nazywamy „dobrą” czy „ładną” pogodą? Gdyby to była Familiada, głosy padłyby pewnie na 22°C, lekki wiaterek i słoneczne niebo urozmaicone chmurami typu cumulus w kolorze białym. A na pewno mój głos tam padłby. A teraz pomyślmy, tak szczerze, dlaczego właściwie nazywamy taką pogodę dobrą? Otóż dlatego, że wiele nam ona umożliwia, a do niczego nie zmusza. Można chodzić w klapkach i krótkich majtkach, można otwierać okna, pić piwo pod chmurką. Jest więcej przestrzeni, do wykorzystania jest cały outdoor (po polsku – dwór, po małopolsku – pole), nie trzeba się kryć w mieszkaniu czy pod parasolem. Jest swobodniej, jest wygodniej. I o to właśnie chodzi. To jest po prostu wygodna pogoda. Nie muszę się szarpać z tymi wszystkimi ubraniami, marznąć, suszyć, kryć pod dachem. A gdy pada śnieg z deszczem i wieje lodowaty wiatr, jest po prostu niewygodnie. Taka pogoda odbiera nam cały szereg możliwości i wpycha w defensywę, która pochłania czas i energię (pozdrawiam innych rodziców!). I zwróćcie też uwagę, że na to tak naprawdę utyskujemy w tym naszym rdzennie polskim narzekaniu („Polska to ta kraina, gdzie lato jest niegorące” etc.). Nie na „ładną” czy „brzydką” pogodę in abstracto, ale na to właśnie, że nasz klimat przez szereg miesięcy w roku jest zwyczajnie niewygodny do życia. Nie to, co w jakiejś Grecji czy innych Włoszech.
Patrząc zaś jeszcze inaczej, słoneczną i ciepłą pogodę nazywamy „ładną” również z powodów estetycznych. Lubimy sobie myśleć, że słońce i niebieskie niebo są w jakimś sensie „piękne” czy wręcz „imponujące”. Ale znów, to nie jest cała prawda. Bo owszem, Słońce jest potęgą i sporo racji mieli nasi przodkowie, czcząc je. Ale nie mniejsza potęga czy spektakl natury ukazuje się przed naszymi oczami w dzień pochmurny lub wietrzny, nie mówiąc już o burzowym! Co więcej, ów spektakl chmur, deszczu czy burzy jest dziełem natury nieporównanie rzadszym niż spokojnie świecące słońce. Serio! Przecież wystarczyłoby wznieść się o 10 km do góry – i już, tam zawsze jest słonecznie! Słońce jest wszędobylskie, jest normą, złotym standardem Układu Słonecznego. Ze świecą szukać miejsc, gdzie go nie ma. Jeśli przeliczyć by, ile ich jest non stop prześwietlonych niezmiennym światłem Słońca, światłem, którego żadna atmosfera nie urozmaici czy kropla wody nie rozszczepi, to wyszłoby, że zjawiska pogody, nawet te, na które narzekamy, stanowią niesamowitą rzadkość. Czy nie warto je zatem docenić, nawet gdy są niewygodne? Spojrzenie trochę przewrotne, nieco absurdalne… ale czy tak do końca absurdalne?