„Złe życia kończą się śmiercią”. To zdanie na jednej z prac przedstawił Paweł Susid, artysta, który maluje na obrazach teksty. Uprzedzając tym samym pytanie: „Co artysta miał na myśli?”.
Nie sposób Susidowi zaprzeczyć. Z drugiej strony, dobre życia kończą się nie lepiej. Dopiero w sosie sztuki zaczynają nabierać znaczenia. Dlatego ludzie tak upierają się przy tworzeniu. Działalności, która poza nadawaniem sensu egzystencji innego sensu nie ma.
Wśród artystycznych przedsięwzięć na ten temat zachwyca mnie szczególnie jedno, którego nigdy nie widziałem.
W 1925 r. zamożny paryżanin Percival Bartlebooth rozpoczął realizację monumentalnego zamierzenia. Dyskretnego, trudnego, ale wykonalnego. Co najważniejsze, na pół wieku wyczerpującego kwestię wspomnianego pytania o sens.
Najpierw przez dekadę Bartlebooth poświęcał się mistrzowskiemu opanowaniu sztuki akwareli. Przez następne 20 lat przemierzył wszystkie kontynenty, malując co 15 dni marynistyczny pejzaż. Razem 500 marin w identycznym formacie, z których każda przedstawiała inny port morski. Gotowa akwarela była natychmiast wysyłana do Paryża, do rąk rzemieślnika specjalisty, a ów, nakleiwszy obraz na cieniutką deseczkę, ciął go na układankę składającą się z 750 części.
Kiedy Bartlebooth powrócił do Francji, przez kolejne 20 lat – od 1955 r.do 1975 r. – rekonstruował w kolejności powstawania wszystkie 500 zestawów puzzli (co znów daje jeden powtórnie ułożony obraz na każde 15 dni). Po ułożeniu i sklejeniu marinę rearkuszowano tak, by można ją było odkleić od podłoża. Otrzymana w ten sposób akwarela była wysyłana do miejsca, w którym 20 lat wcześniej powstała. Tam poddawano ją kąpieli w rozpuszczalniku przywracającym karcie papieru jej pierwotną dziewiczość.
I tak po operacji, która na 50 lat pochłonęła bez reszty swojego autora, miał nie pozostać najmniejszy ślad.
Piękne w swojej bezinteresownej bezcelowości przedsięwzięcie Bartlebootha nic nie traci na urodzie tylko dlatego, że bohater tej historii jest postacią fikcyjną. To tak jak z koneserami van Gogha podziwiającymi Krzesło Vincenta – gdyby chcieli prawdy, obejrzeliby prawdziwy mebel, może nawet by sobie na nim usiedli. Miałoby to jednak – zgódźmy się – niewiele sensu, w odróżnieniu od oglądania wstrząsającego obrazu.
Zmyślone, ale brzemienne w sens akwarele Bartlebootha przypomniały mi się, kiedy nie zobaczyłem ich w Zachęcie na wystawie inspirowanej twórczością Georges’a Pereca, ojca Bartlebootha. Stworzył i opisał go w powieści totalnej Życie instrukcja obsługi. Z Zachęty wyniosłem krzepiące przesłanie – zarówno dla mnie jako krytyka piszącego o sztuce, jak i dla czytelników, którzy czytają, dajmy na to, „Przekrój”, zamiast iść w tym czasie na wystawę. Powiedzmy, że sens życiu nadaje sztuka – co jednak nadaje go samej sztuce? Oczywiście tylko mówienie, czytanie oraz pisanie o niej. Akwarele Bartlebootha, choć nie istnieją – i to po dwakroć, nie tylko zostały wymazane, ale nigdy ich nawet nie namalowano – mają się świetnie jako tekst. A zatem, miłej lektury – i powodzenia w poszukiwaniu sensu życia!.