Słoneczne przedpołudnie, środkowy bieg Biebrzy. Prowadzę obserwacje z kajaka. Natura, jak to u nas, przepiękna. Kultura przeciwnie. Ryje w mule i dno się pod nią obrywa. I żadne bujne trawy ani łąk sielskich łany już tego nie przesłonią. W powietrzu wisi przyzwolenie na grubiaństwo. A ściślej – na jego nową, wstającą z kolan odmianę.
Chciałam weekendowego wytchnienia, w zamian dostaję mnóstwo interakcji, bo na wąskiej rzece minąć się niełatwo. Szczególnie że spławiające się społeczeństwo dzierży w wytatuowanych rękach nie wiosła, a piwa jasne, jeszcze zimne, przytaszczone z pobliskiego lewiatana w reklamówce nierozkładającej się przez dekady. Ładunek spożywczy, złożony z czipsów i butelek, które za godzinę lub dwie odnajdą swe przeznaczenie pośród zieleni parku narodowego, na razie kołysze się i pobrzękuje w kajakach. Te zaś, rozbujane roznegliżowanymi ciałami prezentującymi się światu bez refleksji i wstydu, kręcą się na wodzie wśród bluzgów i inwektyw rzucanych wróblom i trzcinom. Głównie przez przedstawicielki płci niepięknej, ale i przez prawdziwych menów, którzy nigdy nie byli gentle. Współczuję ptakom, drzewom, rzece, owadom i wiatrowi, że muszą mieć z ludźmi do czynienia. Wulgarność i brutalność homo sapiens osiąga w tym sezonie bezprecedensowy poziom.