Serce karczocha
Przemyślenia

Serce karczocha

Julia Fiedorczuk
Czyta się 3 minuty

Karczoch, coś pięknego. Kwiat przypominający nieco łuskowca, zielony albo fioletowy, twardy na zewnątrz, w środku miękki i włochaty, o trudnym do opisania smaku. Italo Calvino najlepszą powieść porównywał właśnie do karczocha – ze względu na pożądaną w dziele literackim wielość warstw, do których dociera się przy kolejnych lekturach. Jeanette Winterson opisywała jedzenie karczocha jako czynność silnie zmysłową. Cieszę się, że istnieją te pancerne kwiaty – bo przecież mogłyby nie istnieć. Ostatecznie jakie jest prawdopodobieństwo, że w procesie ewolucji dojdzie do powstania tego, a nie innego kształtu?

W wierszu pt. My species (ang. „Mój gatunek”) Jane Hirshfield, którą kilkakrotnie już na tych łamach przywoływałam, celebruje jeszcze jedną właściwość fioletowego karczocha: gotowany we własnym sosie, coraz ciemniejszym i coraz bardziej gorzkim, karczoch stopniowo mięknie i nabiera cierpkiej, lekko orzechowej słodyczy. Przytaczam fragment w oryginale:

even
a small purple artichoke
boiled
in its own bittered and darkening
waters
grows tender,
grows tender and sweet
.

Angielskie tender to jednocześnie „miękki” i „czuły”, może się zatem odnosić zarówno do właściwości materii, jak i do dyspozycji serca. Z kolei proces przemiany – stawania się miękkim/czułym – jest w wierszu wyrażony za pomocą czasownika grow, czyli „rosnąć”. Wzrost to coś zupełnie naturalnego, organicznego. Frazę grows tender poetka powtarza dwukrotnie, bo przecież ten proces przemiany/wzrastania trochę trwa, potrzeba odpowiedniej temperatury, chwili czasu i swoistego uporu będącego właściwością zjawisk naturalnych. Zastanawiają się Państwo zapewne, dlaczego tak się rozwodzę nad znaczeniem angielskich słów – otóż dlatego, że opierając się na fortunnej dwuznaczności przymiotnika tender Hirshfield buduje żartobliwą, ale zapadającą w pamięć metaforę porównującą proces przyrządzania karczocha do przemiany, której tak bardzo potrzebuje nasz gatunek. Skoro nawet karczoch – twardy, łuskowaty kwiat – potrafi w odpowiednich warunkach tak bardzo zmienić swoje właściwości, iż stanie się wyśmienitym i łatwo przyswajalnym pokarmem, to może i my, ludzie, także to potrafimy?

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nie chodzi, rzecz jasna, o poddanie się obróbce termicznej ani o to, aby stać się smacznym posiłkiem (choć prędzej czy później każdy z nas stanie się pokarmem dla jakichś istot, więc właściwie czemu nie mielibyśmy dobrze smakować?). Proces stawania się miękkimi/czułymi, nabieranie słodyczy w przypadku naszego skomplikowanego gatunku przebiega inaczej niż u karczocha. Jest trudniejszy i wymaga większej cierpliwości, choć wrzucenie do wrzątku (metaforyczne) czasem pomaga. W drugiej części wiersza poetka apeluje:

patience (…)
my species

keep testing the spiny leaves

the spiny heart

Da się to przetłumaczyć następująco: „cierpliwości […]/mój gatunku/próbuj swoich kolczastych liści/kolczastego serca”[1]. Zalecenie brzmi: nie przestawaj sprawdzać, nie ustawaj w próbach: czyż nie jest to w gruncie rzeczy jedyny przekonywający sposób mówienia o nadziei?

„W tych trudnych czasach”, jak ostatnio często mawiamy, ze wzmożonym zapałem poszukujemy różnych źródeł nadziei. Sęk w tym, że nadzieja często bywa nie tylko złudna, ale wręcz niebezpieczna, jeśli odwodząc nas od rzeczywistości, sprawia, że żyjemy mrzonkami o lepszej przyszłości czekającej tuż, za rogiem, jeśli tylko jeszcze trochę się postaramy, wydamy jeszcze trochę pieniędzy, wypróbujemy jeszcze jedną magiczną terapię czy dietę. Wszyscy znamy ten sposób myślenia: prawdziwe życie, spełnienie, satysfakcja czekają tuż za następnym zakrętem, a dotarcie tam przeważnie wiąże się ze zintensyfikowaniem konsumpcji (choćby wysublimowanej, jak konsumpcja dóbr duchowych). Trudno zaakceptować fakt, że życie nieuchronnie łączy się z cierpieniem, bo z natury rzeczy jest kruche i zmienne. Na opisanie cierpienia związanego z istnieniem buddyści używają wywodzącego się z pali słowa duhkha, tłumaczonego także jako „bolesność”, „trudność”, „niedola” – i „gorycz”. Duhkha oznacza brak zaspokojenia, nieokreślony, stale nas dręczący głód. Mniej więcej to samo mieli chyba na myśli egzystencjaliści, mówiąc o pragnieniu, które nie ma swojego przedmiotu, bo jest tylko pracą pustki w sercu ludzkiego podmiotu.

Dopiero skonfrontowanie się z cierpieniem pozwala zmierzyć się z działaniem pragnienia i uruchomić proces przemiany, a raczej – umożliwić przytomne w nim uczestnictwo, bo przecież wszystko zmienia się bez ustanku, także my. Dopóki uciekamy, pozostajemy więźniami własnej skorupy. Dopóki unikamy rzeczywistości, nie ma żadnych podstaw do nadziei. Nadzieja pojawia się tam, gdzie zachodzi próba działania. „W tych trudnych czasach” katastrofy planetarnej każdy ma jakąś pracę do zrobienia. Tylko wszyscy razem, łącząc wysiłek indywidualny, zbiorowy i systemowy, przejdziemy przemianę, której wymaga przetrwanie. A przy okazji – nie zaszkodzi trochę zmięknąć i nabrać słodyczy.        


[1] Modyfikuję przekład Agaty Hołobut, który brzmi: „cierpliwości […]/mój gatunku/daj się sparzyć tym kolczastym liściom/kolczastemu sercu”.

Czytaj również:

Dojeżdżanie po polsku
Przemyślenia

Dojeżdżanie po polsku

Paulina Wilk

Słoneczne przedpołudnie, środkowy bieg Biebrzy. Prowadzę obserwacje z kajaka. Natura, jak to u nas, przepiękna. Kultura przeciwnie. Ryje w mule i dno się pod nią obrywa. I żadne bujne trawy ani łąk sielskich łany już tego nie przesłonią. W powietrzu wisi przyzwolenie na grubiaństwo. A ściślej – na jego nową, wstającą z kolan odmianę.

Chciałam weekendowego wytchnienia, w zamian dostaję mnóstwo interakcji, bo na wąskiej rzece minąć się niełatwo. Szczególnie że spławiające się społeczeństwo dzierży w wytatuowanych rękach nie wiosła, a piwa jasne, jeszcze zimne, przytaszczone z pobliskiego lewiatana w reklamówce nierozkładającej się przez dekady. Ładunek spożywczy, złożony z czipsów i butelek, które za godzinę lub dwie odnajdą swe przeznaczenie pośród zieleni parku narodowego, na razie kołysze się i pobrzękuje w kajakach. Te zaś, rozbujane roznegliżowanymi ciałami prezentującymi się światu bez refleksji i wstydu, kręcą się na wodzie wśród bluzgów i inwektyw rzucanych wróblom i trzcinom. Głównie przez przedstawicielki płci niepięknej, ale i przez prawdziwych menów, którzy nigdy nie byli gentle. Współczuję ptakom, drzewom, rzece, owadom i wiatrowi, że muszą mieć z ludźmi do czynienia. Wulgarność i brutalność homo sapiens osiąga w tym sezonie bezprecedensowy poziom.

Czytaj dalej