Ludzie traktują zwykle skoczogonki jak szkodniki. Ale nie profesor Tamura, który bada te drobne owady i jest gotów zrobić wszystko, by je ocalić. Naprawdę wszystko…
Będzie to historia prawdziwa. Opowiedzieli mi ją moi przyjaciele, państwo Tamura, którzy mieszkają w Japonii, na wyspie Honsiu, w prefekturze Iwate, w małym domku na wsi. Pani Tamura zajmuje się tłumaczeniem polskich książek na język japoński, a jej mąż, profesor Tamura, jest naukowcem, który bada skoczogonki – stworzonka tak maleńkie, że zazwyczaj ich nie zauważamy. Skoczogonki mieszkają w glebie, w lasach, parkach i na polach, a także głęboko pod ziemią, można je spotkać dosłownie wszędzie, nawet na Antarktydzie. I jest ich strasznie dużo: na jednym metrze kwadratowym może ich mieszkać nawet kilkaset tysięcy. Toteż profesor Tamura nigdy nie miał kłopotu ze znalezieniem materiału do swoich badań – potrzebny był mu tylko mikroskop i whisky, ponieważ o skoczogonkach najlepiej się rozmyśla przy szklaneczce tego szlachetnego trunku. Tak więc gdy pewnej jesieni pani Tamura wybierała się do Warszawy, aby doskonalić swoją znajomość języka polskiego, profesor Tamura postanowił przyjechać razem z nią i badać warszawskie skoczogonki. Zamieszkali na Powiślu, w starym bloku przy ulicy Orłowicza 8, w mieszkaniu na szóstym piętrze. Był to bardzo dobry wybór, ponieważ tuż obok tego bloku znajduje się niewielki park, a w nim okrągły, zupełnie płaski pagórek, wokół którego biegnie betonowa dróżka. Niektórzy sądzą, że był tu kiedyś amfiteatr, inni – że ogromny zbiornik gazu, ale teraz jest to dziki teren z klonami i akacjami, nigdy nieuprawiany, zarośnięty pokrzywami oraz koniczyną, gdzie spacerują tylko koty i psy – i oczywiście jest to raj dla skoczogonków.
Tamtej jesieni, gdy słońce przeświecało przez czerwono-złote liście klonów i akacji, był to naprawdę piękny zakątek i profesor Tamura przechadzał się po nim z niekłamaną przyjemnością, nie zważając na pokrzywy, które czasem parzyły go w nogi. W próbkach gleby, które zbierał, wprost roiło się od skoczogonków i mógł je całymi dniami oglądać pod mikroskopem, a potem rozmawiać o nich z polskimi badaczami skoczogonków. Nic więc dziwnego, że polubił Warszawę, polubił nawet swoje nowe mieszkanie, choć w niczym nie przypominało jego japońskiego domu. Miał w tym mieszkaniu tylko jeden tradycyjny japoński przedmiot – prawdziwy samurajski miecz, który kiedyś należał do jego pradziadka.
Pewnego razu zdarzyła się rzecz dziwna i straszna: profesor Tamura przyniósł ze swojego popołudniowego spaceru troszkę ziemi z zeschłymi listkami i jak zwykle po kolacji zabrał się do pracy. Jakież było jego zdziwienie, gdy okazało się, że w tej nowej próbce nie ma ani jednego skoczogonka! Profesor pomyślał zrazu, że zepsuł mu się mikroskop, ale nie, mikroskop działał bez zarzutu. W tej odrobinie ziemi nie było ani jednego żyjątka, żadnej mrówki ani robaczka, ta ziemia była tak martwa, jakby pochodziła z Księżyca. Profesor Tamura bardzo się zaniepokoił i mimo późnej pory oraz protestów pani Tamury wybiegł z mieszkania i zjechał windą na dół.
W świetle latarni zobaczył wysoką, ciemną postać kroczącą po betonowym pierścieniu otaczającym pagórek. Był to potężny mężczyzna w czarnym płaszczu i kapeluszu. Mężczyzna trzymał w ręku dużą, podłużną puszkę. Profesor podszedł do mężczyzny i usłyszał cichy syk.
– Kim pan jest? Co pan robi? – spytał profesor.
– Jestem wynalazcą i testuję mój najnowszy wynalazek – powiedział mężczyzna z dumą, naciskając spust pojemnika. – Ten sprej zabije wszystkie owady, komary, muchy, kleszcze, mrówki…
– Wszystkie? – upewnił się profesor.
– Wszystkie krótsze niż dwa centymetry – powiedział mężczyzna. – I nic a nic nie zaszkodzi większym zwierzętom. Ani ludziom. I jest niezwykle, nadzwyczajnie wydajny. Mogę go zrobić dla całej Ziemi.
– Co pan mówi? A skoczogonki? One nawet nie są owadami!
– A, słyszałem o nich. Skoczogonki to jakiś przeżytek. Ale są tak małe, że też zginą – powiedział mężczyzna.
– Przecież skoczogonki mieszkają tu od czterystu milionów lat! I teraz mają zginąć? To niemożliwe! – zawołał profesor Tamura.
– Czterysta milionów? To chyba wystarczy, co nie? – zaśmiał się mężczyzna i odszedł wielkimi krokami, nie poświęcając już więcej swojej uwagi niskiemu, starszemu panu, który biegł za nim, dysząc ze zdenerwowania.
Mężczyzna w kapeluszu wszedł po schodkach na wysoki parking, podjazdem zszedł na ulicę i skręcił w prawo, szedł szybko wzdłuż nowej jak spod igły, eleganckiej kamienicy, na koniec skręcił jeszcze raz w prawo, w podcień zagrodzony szlabanem, a wtedy otworzyły się przed nim szklane drzwi i zza kontuaru w holu budynku podniósł się gruby odźwierny w białej koszuli i krawacie. Profesor Tamura zatrzymał się i w bezsilnej rozpaczy patrzył, jak mężczyzna w kapeluszu kieruje się do windy i znika za błyszczącymi drzwiami. Nawet nie próbował wejść za nim, wystarczyło, że odźwierny podszedł do drzwi i popatrzył podejrzliwie, wyjmując z kieszeni telefon. Obok drzwi, na marmurowej ścianie, widniał napis: Rezydencja Orłowicza.
Profesor Tamura wrócił na podwórko pod swoim blokiem i nawet nie pomyślał, że pani Tamura może się o niego martwić. Bolało go serce i nie mógł oddychać. Wszedł na płaski, okrągły pagórek, gdzie do tej pory żyły spokojnie skoczogonki, i brodził w pokrzywach, aż stanął pośrodku pagórka. Przez drobne listki akacji przeświecał idealnie okrągły księżyc. Dookoła, w niezrozumiałej konfiguracji, stały wysokie domy, prostopadłościenne, betonowe bloki, jak megalityczne budowle wokół tajemnego kręgu.
– Uratuję was! Uratuję was albo zginę! – krzyknął profesor Tamura po japońsku.
Poszedł do domu, gdzie pani Tamura czekała na niego z herbatą, i wszystko jej opowiedział. Zdjął ze ściany samurajski miecz swojego pradziadka. Pani Tamura przetarła go ściereczką, włożyła żakiet oraz pantofle i wzięła swoją torebkę.
– Idę z tobą. Stara Japonka nie wzbudzi żadnych podejrzeń. Pozwól, że pójdę pierwsza – powiedziała.
Poszli pod Rezydencję Orłowicza, poczekali kilka minut, nadjechała taksówka i wysiadła z niej młoda kobieta. Gdy drzwi rezydencji otworzyły się, tuż za kobietą zjawiła się stara Japonka w niemodnym żakieciku, z czarną, lakierowaną torebką. Odźwierny w białej koszuli spojrzał na nią obojętnie, ale po chwili wstał, zaniepokojony widokiem profesora Tamury, który wbiegł za swoją żoną, dzierżąc w obu dłoniach wielki samurajski miecz. Odźwierny sięgnął do kabury przy pasku i nagle zastygł z przerażeniem w oczach.
– Gdzie mieszka wynalazca w czarnym kapeluszu? – spytała go pani Tamura.
– Na piątym piętrze, w samym rogu. Ma czerwone drzwi – powiedział odźwierny. Drżał cały. Oparł się o kontuar, a potem ukucnął, tak że nie było już go widać.
Kobieta, która weszła przed państwem Tamura, nic nie zauważyła, wsiadła do windy i odjechała.
– Wejdziemy na nogach – zakomenderowała pani Tamura i ruszyli w górę po schodach. – Powoli. Pamiętaj o swoim sercu – dodała.
Na piątym piętrze, nieźle zdyszani, zadzwonili do drzwi obitych czerwoną skórą. Otworzył im wynalazca, wciąż w czarnym kapeluszu, ale tym razem zamiast płaszcza miał na sobie biały fartuch. Chciał coś powiedzieć, lecz głos uwiązł mu w gardle. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w miejsce nad głową profesora Tamury. W ręku trzymał puszkę spreju.
– Proszę mi to dać – powiedziała pani Tamura i otworzyła swoją czarną torebkę. Wynalazca podał jej sprej i pani Tamura włożyła go ostrożnie do torebki.
– Ma pan jeszcze taką truciznę? – spytała pani Tamura.
– Nie, nie, nie! – krzyknął wynalazca.
– Będzie pan nadal robił takie rzeczy?
– Nie!
– A co będzie pan robił?
Wynalazca pobladł i zaczął ciągnąć się za lewe ucho, jak dziecko, które jest śpiące.
– Nie wiem. No, nie wiem… Wiem! Zostanę kucharzem. Bardzo dobrym kucharzem – widać było, że nie kłamie, że od tej pory z całych sił będzie starał się być najlepszym kucharzem na świecie.
– Dobrze. Do widzenia panu. Może jeszcze się zobaczymy – powiedziała pani Tamura.
– Do widzenia – powiedział wynalazca i zamknął drzwi.
Tym razem państwo Tamura wsiedli do windy. Profesor Tamura spojrzał w lustro i zobaczył dwa przeogromne, trzymetrowe skoczogonki, które stały za nim jak przyboczna straż, zgięte wpół, aby zmieścić się w windzie. Patrzyły w lustro mnóstwem nieruchomych oczek, które nie wyrażały niczego. Nic dziwnego, że budziły taki strach. Były potworne. Ale profesor Tamura patrzył na nie zafascynowany, starając się zapamiętać jak największą liczbę szczegółów. Domyślał się, że już nigdy nie będzie miał takiej okazji.
– Wiedziałaś, że idą z nami? – spytał żonę.
– Oczywiście. Wiesz przecież, że mam oczy dookoła głowy. Dobrze, że tu są. Nikt by się ciebie nie przestraszył!
– Przecież mam samurajski miecz! – zaprotestował profesor Tamura.
– Śmiech na sali, ten twój miecz! – powiedziała pani Tamura, która zbierała polskie powiedzonka. – Od stu lat nikt go nie ostrzył!
Wyszli na ulicę, a skoczogonki z nimi. Szły za nimi kawałek, aż doszli do parku, a wtedy uruchomiły swoje słynne sprężynowe mechanizmy pod ogonami i podskoczyły, jak to skoczogonki, wyżej niż drzewa i wyżej niż domy. I już ich nie było.
Podziel się tym opowiadaniem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!