Francuski reżyser Quentin Dupieux jest wyraźnie zafiksowany na punkcie przedmiotów zwyczajnych, codziennych i niepozornych. W jego filmach przechodzone rupiecie z pierwszego lepszego pawlacza piętrzą się, panoszą i dają do zrozumienia, że nie są tym, czym wydają się na pierwszy rzut oka. W Reality bohaterowie znajdowali w bebechach upolowanych zwierząt tajemnicze kasety wideo, pragnęli też kręcić filmy o telewizorach kineskopowych, które ożywają i eksterminują ludzkość za pomocą fal elektromagnetycznych. W nakręconej kilka lat wcześniej Morderczej oponie Dupieux miał brawurowo ekscentryczny pomysł, by obsadzić w głównej roli samochodowe ogumienie o parapsychicznych zdolnościach. Świat nieożywiony przezwyciężał więc statyczność – zyskiwał „fantastyczną”, a nawet „demoniczną” tożsamość. Obiekty użytkowe stawiały opór, wyzwalały się spod kontroli człowieka, zyskiwały autonomię. Zagłada ludzkości dokonywała się z rąk jej własnego stworzenia.
„Nie wszystko musi mieć znaczenie” – mówi jednak w wywiadach Dupieux, odcinając się od jakiegokolwiek podporządkowania, odczytania czy teorii surrealistycznej rewolucji przedmiotów. Można więc lamentować, że to filmowa pulpa dla samej pulpy. Że jazda po bandzie bez zastanowienia, ładu, składu i zwykła fanaberia. Ale można też się uprzeć i stwierdzić, że w optyce Dupieux objawiają się – paradoksalnie – przebłyski czegoś głębszego. Deerskin to taki film, w którym Jean Dujardin wydaje ostatnie oszczędności na skórzaną kurtkę z vintage’owym kolorytem. Najpierw wchodzi w zażyłą relacją ze swoim wierzchnim okryciem, które staje się adresatem koleżeńskich zwierzeń, teraz postanawia na jego prośbę unicestwić wszystkie inne kurtki na świecie. Tymczasem upodobanie do maczystowskiej stylówy i pokusa eksterminacji popularnych wyrobów tekstylnych (włącznie z ich właścicielami), wbrew pozorom, nie jest zaledwie przejawem kolportażu głupot, lecz inteligentną, dobrze zakamuflowaną demistyfikacją i parodią męskości. Deerskin odzwierciedla różne jej wymiary. Mamy tu bowiem opowieść o męskości toksycznej, zagapionej we własny pępek, męskości zalęknionej odrzuceniem. A także o tej, w której budzą się odruchy brutalne, atawistyczne, schizofreniczne.
W siatce swoich przedziwnych fantazji, zmyśleń i zapatrzenia w niszowe kino eksploatacji Dupieux umieszcza jednak na wskroś poruszające alegorie, które rozszczepiają się na przynajmniej kilka równorzędnych tematów. W efekcie z filmu o ożywionym przedmiocie uzyskującym rangę amuletu, talizmanu, pokręconego fetysza wyłania się opowieść o rzeczy najbardziej podstawowej, czyli ludzkiej samotności. O bezlitośnie uwierającym kryzysie wieku średniego. O przepracowaniu życia po rozpadzie związku, poszukiwaniach sensu w świecie i uwięzieniu w bezsensie. Kurtka jako marzenie i urojony przedmiot pożądania, kurtka jako plus sto punktów do pewności siebie, ostatnia deska ratunku i światełko na końcu tunelu. Kurtka jako pancerz ochronny, który skutecznie oddziela od rzeczywistości, i skóra, w której się żyje. Każde z odczytań może być równie mocno umotywowane.
Żeby nie było: to część mojej interpretacji, bo sam Dupieux twierdzi, że nie ma sensu szukać sensu. Że z obecności sensu można sobie tutaj co najwyżej zakpić. Podobnie jak z kina. Deerskin to może w głównej mierze właśnie kino o kinie. O mężczyźnie, który w zestawie z „zabójczo” stylową kurtką nabył kieszonkową kamerę i postanowił namaścić się na reżysera. „Człowiek trzymający w dłoni kamerę może automatycznie stać się twórcą” – zdaje się mówić nam bohater, a wtóruje mu Dupieux. W końcu jako Mr. Oizo już od nastoletnich lat podbija francuski rynek muzyki elektronicznej, filmy fabularne zamierzał tworzyć raczej okazjonalnie. Otóż to: kręcić każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. O żądnych krwi oponach, telewizorach i frędzlach, które powiewają majestatycznie na skórzanej kurtce. Taki film można zrobić o zepsutych termometrach, odkurzaczach, wyciskaczach do czosnku, zrolowanych dywanach, lodówkach i robotach kuchennych. Wystarczy włączyć nagrywanie. Kto zabroni?