Na wysokości 1438 m nad poziomem morza Grażyna Kulczyk spełniła swoje marzenie o muzeum sztuki w alpejskiej wsi. Wioska jest mała, ambicje duże, muzeum niezwykłe. „Przekrój” odwiedził je w przededniu otwarcia.
Szwajcaria to nie jest do końca mój kawałek ciastka. Ledwie stawiam stopę na tej świetnie zagospodarowanej, posprzątanej i kosztownej ziemi, a już czuję się trochę jak nielegalny imigrant. Zdaje się, że to uczucie nie tylko kiełkuje w moim sercu, ale i maluje się na twarzy, bo zaraz po przylocie do Zurychu zostaję wybrany z tłumu pasażerów do wyrywkowej kontroli. Celnik nieśpiesznie gmera mi w plecaku i jednocześnie prowadzi interrogację w tonie towarzyskiej pogawędki. Rzuca okiem na moje ciepłe ciuchy i pyta, czy do Polski przyszła już konkretna zima. Mówię, że nie taka jak ta, która czeka mnie w Susch, bo tam właśnie się wybieram.
– Susch? – Unosi brwi funkcjonariusz. – To ta wioska w Engadynie, w której „this Polish lady” zakłada muzeum sztuki nowoczesnej?
I kto teraz powie, że przedsięwzięcie „this Polish lady” Grażyny Kulczyk, która buduje muzeum w malutkiej alpejskiej wiosce, to utopijna operacja, skoro gadają już o tym nawet celnicy na lotnisku? Nie wiem tylko, czy więcej mówi to o projekcie polskiej kolekcjonerki, czy o Szwajcarii i jej celnikach.
* * *
Droga z Zurychu do Susch to dystans między zerostopniową pluchą a dwucyfrowym mrozem, który trzaska w pełnym słońcu. Powiedzieć, że Grażyna Kulczyk robi muzeum na końcu świata, to przesada – i zarazem wcale nie. Susch naprawdę jest na końcu świata, w każdym razie tego szwajcarskiego, na samym wschodzie kraju, kilka kroków od Włoch i Liechtensteinu, w rejonie Gryzonii zwanym Engadyną. Gryzonia? Engadyna? To nazwy w sam raz nadające się do jakiejś kolejnej sagi fantasy. No i rzeczywiście, im bliżej Susch, tym bardziej pejzaż przypomina heroiczne plenery z Władcy Pierścieni. Dopóki 2 stycznia Grażyna Kulczyk nie otworzy oficja