Zaczynam pisać ten tekst, już nie wiem który raz. Kasuję, zaczynam od nowa i znowu kasuję. Nie jest on o mnie, a jednak mam wrażenie, jakby był jednym z bardziej osobistych od dawna.
Wśród pisarzy, których czytam i lubię od lat, przeważają autorzy krytyczni wobec rzeczywistości. Książki, filmy, przedstawienia teatralne ważne dla mnie, to w większości te, które mają wstrząsnąć, przestraszyć, dać do myślenia. Odkąd pamiętam, uważałam dystopie za pouczające. Tymczasem nie sposób nie zauważyć, że dystopie nieustająco realizują się i aktualizują. Nie dam rady policzyć, ile razy słyszałam, że żyjemy w świecie Opowieści podręcznej, Roku 1984, a jeśli będziemy mieć „szczęście”, to w Nowym wspaniałym świecie. Obawiam się też, że przekaz twórców, którzy chcieli nas przestrzec, obudzić, częściej bywa dla nas raczej mroczną rozrywką, niż inspiracją do zmiany.
Kiedy jednak w swoim życiu i życiu innych zauważam coraz więcej elementów dystopijnych, zaczynam zastanawiać się nad tym, czy nie potrzebujemy raczej jakiejś utopii? Porusza mnie postawa Williama Morrisa – o którym pisałam jakiś czas temu dla „Przekroju” – jego marzenie o świecie egalitarnym, pracy we wspólnocie, koegzystencji z naturą. Naczelny pesymista wśród współczesnych pisarzy, Michel Houellebecq pisze o Morrisie, że gdyby wszyscy ludzie byli jak on, jego wizja nie byłaby wcale utopijna.
Utopie nie mają dobrej prasy, naturalnie pesymizm ma dużo bardziej wiarygodną bibliografię. Osobiście jestem bardzo nieufna wobec tych, którzy oferują rozwiązania wszystkich problemów. (Może to efekt dorastania w czasie transformacji, kiedy to szafarzami utopii byli najczęściej akwizytorzy garnków, pościeli, kosmetyków). Często także przeszkadza mi estetyka utopii – język albo inny rodzaj estetycznej naiwności. A jednak mam poczucie, że pesymizm doprowadził nas do ściany i może warto, zachowując pewną nieufność, zacząć przyglądać się różnym utopiom w ramach poszerzania swojego pola myślenia, stretchingu, przestrajania się na próbę działania konstruktywnego? Rok 2020, obok wielu innych rzeczy, pokazywał nam przecież i pokłady bezinteresowności, życzliwości, solidarności, które tkwią w ludziach, a także znaczenie spółdzielni, kooperatyw, etc. Wypuszczając w świat przekaz – czy jest to książka, film, serial, czy artykuł, jesteśmy za ten przekaz w jakimś stopniu odpowiedzialni. Nurtuje mnie pytanie, jak znaleźć równowagę pomiędzy tym, aby mój przekaz był pożyteczny i inspirujący a tym, żeby nie grzeszył naiwnością.
Ubuntu
W jednym z wywiadów Nelson Mandela zapytany o definicję pojęcia „ubuntu”, odpowiedział: „Kiedyś, za mojej młodości, gdy ten kto był w drodze, w podróży, zatrzymał się w jakiejś wiosce – nie musiał nikogo prosić o jedzenie, ani o wodę. Wystarczyło, że się zatrzymał, a mieszkańcy częstowali go i oferowali mu odpoczynek. To jeden z wielu aspektów ubuntu, a jest ich wiele”. Wśród nich: szacunek, gotowość do niesienia pomocy, dzielenie się, wspólnota, zaufanie, niesamolubność. Ubuntu to afrykańska koncepcja: system etyczny, w którym szczególnie ważne są relacje pomiędzy ludźmi, wzajemność – stajemy się ludźmi dzięki innym ludziom. „Jestem tym, kim jestem, dzięki temu, kim wszyscy jesteśmy”. Na pogrzebie Nelsona Mandeli w 2013 r., Barack Obama mówił: „W Południowej Afryce istnieje słowo ubuntu, ono oddaje największy z darów Mandeli – przekonanie, że wszyscy jesteśmy powiązani, w sposób niewidoczny dla oka, że istnieje jedność w ludzkości, że stajemy się sobą, kiedy dzielimy się z innymi i troszczymy o tych, którzy są wkoło nas”.
Pojęcia ubuntu używa Michael Tellinger, założyciel „Ubuntu liberation movement”. Tellinger mieszka w Południowej Afryce, z wykształcenia jest farmaceutą, z powołania kimś, kto chce zmienić świat na lepsze. Próbował sił w polityce, ale założony przez niego ruch polityczny nie zyskał szczególnej popularności. Pisze książki, na swoim kanale na YouTubie publikuje filmy, w których przybliża zasady filozofii kontrybucjonizmu, koncepcji „one small town can change the world”. Zajmuje się też czymś w rodzaju mistycznej archeologii. Jest dość charyzmatycznym i przy tym sympatycznym sześćdziesięciolatkiem. W jego diagnozach społeczno-ekonomicznych pojawiają się teorie spiskowe („ukrywana wiedza”). To jeden z powodów, dla których jakiś czas temu nie dotrwałabym do końca jego koncepcji. Jednak pod koniec 2020 wsłuchałam się w jego pomysł „one small town can change the world” (z ang. jedno małe miasto może zmienić świat).
Jedno małe miasto
Oglądam nagranie z kwietnia 2020 r., Tellinger nazywa je kluczową prezentacją. We wstępie zaznacza, że nigdy wcześniej idea „jednego małego miasta” nie była tak aktualna, jak w czasie pandemii, która odsłania i uwydatnia ekonomiczne nierówności pomiędzy ludźmi; kiedy tylu z nas boi się, czy w ogóle przetrwa. W największym skrócie: jego koncepcja to spółdzielnia, do której należeć mają członkowie małego miasta. Dzięki ich talentom i dobrej woli spółdzielnia zaczyna działać, przynosić zysk, w efekcie domina powstają kolejne spółdzielnie i za jakiś czas wszyscy żyjemy w świecie bez wrogiej konkurencji, w świecie, który docenia nasze zdolności i pozwala nam się rozwijać. Ta wizja budzi moją sympatię i zaciekawienie. Moją rezerwę za to wzbudzają stwierdzenia, że Tellinger wie, jak leczyć większość chorób (czy nawet wszystkie), a także, że posiada wiedzę o odnawialnych i ekologicznych generatorach energii, dzięki którym społeczność „jednego małego miasta” nie będzie musiała płacić za energię.
Generator prądu leży w sercu pomysłu na nowy system, system, z którego wszyscy będą korzystać: członkowie wspólnoty, inwestorzy – zarówno ci świadomi, jak i ci zachłanni. Reglamentowany dostęp do energii, mówi Tellinger, to jedno z narzędzi (obok pieniędzy i mediów), które pozwalają kontrolować i dzielić ludzi. W jego wizji generator prądu – wybudowany za pieniądze wspólnoty albo inwestora – zapewni niekończący się przepływ środków finansowych. Z tych środków opłaceni będą eksperci pracujący nad innowacjami, inwestycje, etc. Potrzeba jedynie burmistrza, który zdecyduje się ten plan wprowadzić w życie. Burmistrz ma zaprosić do współpracy specjalistów z konkretnych dziedzin, którzy pomogą odnaleźć potencjał miasta (turystyka, ośrodki zdrowia, sztuka, technologia, etc.) i rozwijać ten potencjał. Siłę roboczą stanowić mają ochotnicy – członkowie wspólnoty. Tellinger od razu zastrzega, że zdaje sobie sprawę z tego, że nie wszyscy mieszkańcy małego miasta będą chcieli być wolontariuszami. Uważa, że wystarczy, jeśli zaangażuje się 10% mieszkańców przez trzy godziny w tygodniu (nie muszą zatem ryzykować i porzucać swojej pracy). Podkreśla rolę pasji i talentów, których często nie wykorzystujemy w pracy zawodowej, choćby dlatego, że nie pracujemy w wymarzonym zawodzie. W entuzjazmie i energii związanej z zajęciami, które się kocha, Tellinger upatruje wielkiego kapitału. (Ta część jego myślenia mnie ujmuje, aczkolwiek mój wewnętrzny sceptyk podsuwa mi pewną wątpliwość: „czy rzeczywiście każdy kocha coś robić?”). Tellinger podkreśla także rolę ekspertów, którzy będą zarządzać projektami wspólnoty. Mają być świetnymi specjalistami, bo nie chodzi o to, żeby „zebrać grupkę ludzi, którzy będą razem sadzić marchewkę”. Projekty, które zostaną w ten sposób zapoczątkowane, będą własnością wspólnoty i inwestora (1/3 produkcji przeznaczona ma być bezpośrednio na potrzeby członków wspólnoty, 1/3 dla inwestora, 1/3 dla budżetu miasta). Jednym z czynników atrakcyjnych dla inwestorów ma być brak wrogiej konkurencji. Tellinger jest przekonany, że trzy godziny pracy ochotników raz w tygodniu, skoordynowane przez specjalistów, wystarczą do wygenerowania dużych zysków. Aktywni członkowie wspólnoty będą mieli dostęp do wszystkich dóbr i usług produkowanych przez wspólnotę. Tym samym będą mieli coraz więcej pieniędzy i coraz mniej powodów, żeby je wydawać. Tellinger uważa, że w ten sposób dowiedzie tego, że pieniądze same w sobie są bezużyteczne, że tym, co jest nam potrzebne, są talenty, kompetencje, wrażliwość, życzliwość ludzi. Jak w tym powiedzeniu, że dopiero kiedy uschnie ostatnia roślina, zorientujemy się, że nie da się jeść pieniędzy.
Bez konfliktu i opozycji
Tellinger broni słowa „utopia”; uważa, że nie powinniśmy się go obawiać. Swoją koncepcję uważa za nowatorską także z tego powodu, że „one small town” to system inkluzywny, który zaprasza wszystkich i nikogo nie wyklucza.
Być może niepowodzenia, jakich doznał, próbując sił w polityce, przyczyniły się do tego, że drogę konfliktu, opozycji – uważa za nieadekwatny, przebrzmiały wzór myślenia. Powinniśmy, korzystając z istniejącego systemu, zbudować nową strukturę, a nie marnować energię na walkę z zastanym systemem, podkreśla. Szczególnie ważne jest według Tellingera, żeby nie próbować budować wspólnoty bez pieniędzy, gdyż są one tak potężną siłą, że niszczą tych, którzy chcą się wobec nich zbuntować. Pieniądze można pokonać tylko pieniędzmi, twierdzi Tellinger. Powtarza jak mantrę słowa o tym, żeby narzędzia zniewolenia (pieniądze, zachłanność, struktury biznesowe i korporacyjne, inwestorów, chęć zysku) wykorzystać jako narzędzia wyzwolenia. Radykalne zatrzymanie systemu nigdy nie działało – działa tylko stopniowe przechodzenie w nowe struktury. Nie chodzi też o to, żeby kogoś zmuszać do uczestnictwa, lecz o to, żeby stworzyć coś tak atrakcyjnego, by wszystkich przyciągnęło. Obok sukcesu ekonomicznego główną zachętą ma być spełnienie się, poczucie sensu swojej pracy, satysfakcji. „Musimy zmienić sposób, w jaki ludzie myślą, wchodzą w interakcje ze sobą, jak widzą swoją przyszłość i jak współpracują” – mówi Tellinger
Moja bardzo ograniczona wiedza ekonomiczna nie pozwala mi ocenić tego pomysłu miarodajnie. Mogę patrzeć na niego tylko jako na projekt humanistyczny. Moje wątpliwości są tak duże, że zaczynałam pisać ten tekst niemalże w nieskończoność. Czułam, że muszę się w nim pojawić, a nie jedynie zaprezentować pewne zjawisko. Tęsknię za sensowną utopią, a zarazem obawiam się utopii chybionej. Krytyczne myślenie zawsze wydawało mi się zabezpieczeniem przed byciem oszukaną i nadal tak je postrzegam. A równocześnie – i tu zgadzam się z Tellingerem – mam wrażenie, że większość z nas jest tak straumatyzowana przez obecny system, że nie jest w stanie wyobrazić sobie, że można funkcjonować w innym. Wydaje mi się, że studiowanie różnych utopii, choćby były śmieszne czy niedorzeczne, może uelastycznić nasze myślenie i zbliżyć nas choć trochę do pomysłu, jak mógłby ten inny system wyglądać. Bo rysy na obecnym widać coraz wyraźniej.
Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!