
Zaczynam pisać ten tekst, już nie wiem który raz. Kasuję, zaczynam od nowa i znowu kasuję. Nie jest on o mnie, a jednak mam wrażenie, jakby był jednym z bardziej osobistych od dawna.
Wśród pisarzy, których czytam i lubię od lat, przeważają autorzy krytyczni wobec rzeczywistości. Książki, filmy, przedstawienia teatralne ważne dla mnie, to w większości te, które mają wstrząsnąć, przestraszyć, dać do myślenia. Odkąd pamiętam, uważałam dystopie za pouczające. Tymczasem nie sposób nie zauważyć, że dystopie nieustająco realizują się i aktualizują. Nie dam rady policzyć, ile razy słyszałam, że żyjemy w świecie Opowieści podręcznej, Roku 1984, a jeśli będziemy mieć „szczęście”, to w Nowym wspaniałym świecie. Obawiam się też, że przekaz twórców, którzy chcieli nas przestrzec, obudzić, częściej bywa dla nas raczej mroczną rozrywką, niż inspiracją do zmiany.
Kiedy jednak w swoim życiu i życiu innych zauważam coraz więcej elementów dystopijnych, zaczynam zastanawiać się nad tym, czy nie potrzebujemy raczej jakiejś utopii? Porusza mnie postawa Williama Morrisa – o którym pisałam jakiś czas temu dla „Przekroju” – jego marzenie o świecie egalitarnym, pracy we wspólnocie, koegzystencji