Sportowe porno Sportowe porno
Przemyślenia

Sportowe porno

Jakub Popielecki
Czyta się 4 minuty

Tegoroczny Oscar dla Ikara jest chyba przede wszystkim nagrodą za podtrzymanie wiary w to, że kino dokumentalne może nie tylko skutecznie reagować na rzeczywistość czy tę rzeczywistość podsumowywać, ale i wyprzedzać jej bieg. W historii, którą opowiada nam reżyser Bryan Fogel, najciekawsze jest przecież to, jak niespodziewanie rozrasta się ona na jego i naszych oczach. Oto marzenie aspirującego do „ważności” dokumentalisty: uchwycić kamerą życie „na gorąco”, jeszcze zanim trafi ono na nagłówki. Sytuacja niemalże idealna: wymyślasz temat, zaczynasz przy nim dłubać, mając jakieś tam oczekiwania, aż nagle okazuje się, że masz w rękach prawdziwy scoop. Grunt, żeby dotrzymać kroku pulsowi wydarzeń.

 

Ikar zaczyna się bowiem niczym wariacja na temat Super Size Me. Fogel powtarza strategię Morgana Spurlocka i sam wskakuje przed kamerę w potrójnej roli narratora/bohatera/królika doświadczalnego. Spurlock chciał udowodnić oczywistą oczywistość, że jeśli będzie obżerał się tylko w fast foodach, nie wyjdzie mu to na zdrowie. Fogel również ma w sobie żyłkę masochisty. Zainspirowany historią spektakularnego wzlotu i jeszcze bardziej spektakularnego upadku Lance’a Armstronga postanawia naszpikować się sterydami, pomyślnie przejść wszystkie testy antydopingowe i zrobić dobry wynik w amatorskim maratonie kolarskim. Oczywiście nie chodzi o to, by wywindować się na rowerowe podium, ale by obnażyć słabość systemu. Pamiętajmy przecież, że Armstronga nigdy nie przyłapano na gorącym uczynku – wpadł przez donos. A skoro gwiazdor skutecznie przeszedł 500 testów, kontrola antydopingowa ewidentnie nie funkcjonuje jak należy. Fogel chce to po prostu udowodnić na własnym przykładzie, dla dobra sprawy na przemian pedałując i dźgając się w tyłek strzykawkami.

 

W poszukiwaniu kogoś, kto pomógłby mu zoptymalizować dawkowanie oraz stopień niewykrywalności, reżyser trafia na postać Rosjanina Grigorija Rodczenki. I w tym momencie do jego filmu wkracza istny barok. Rodczenko jest bowiem postacią jak z karykatury: rubaszny, ekscentryczny, mówiący z wyraźnym akcentem i na każdym kroku częstujący wódką. Co ważniejsze, jest on również szychą rosyjskiego programu antydopingowego, czytaj: programu jak najbardziej dopingowego. Początkowo nie ma to znaczenia: Fogel realizuje swój relatywnie skromny projekt, przy okazji zaprzyjaźniając się z Rodczenką – i tyle. Ale kiedy znienacka wybucha głośna na świat afera dopingowa wokół rosyjskiej reprezentacji, okazuje się, że ma on przed kamerą sportowy odpowiednik Edwarda Snowdena. To, co miało być małą dokumentalną igiełką do przekłucia balonu sportowej hipokryzji, okazuje się filmowym młotem kowalskim.

 

Fogel, świadom, że rewelacje Rodczenki będą miały globalne reperkusje, postanawia stanąć na wysokości zadania. Ikar to istny filmowy cyrk, rewia dokumentalnych form podawczych. Czego tu nie ma? Sekwencje montażowe, teledyski, animacje, ilustracje, wykresy, napisy, gadające głowy, wywiady, rozmowy na Skypie, vlogi, przechwycone czołówki serwisów informacyjnych. Reżyser (w ślad za Rodczenką) cytuje maksymy George’a Orwella o ignorancji jako sile i o rewolucyjnym potencjale prawdy w zakłamanych czasach; buduje analogie między olimpijskimi sukcesami Rosji, rosnącą polityczną bezczelnością Putina a zbrojną agresją na Ukrainę; tropi działania agentów KGB rodem z powieści Ludluma czy le Carrégo. Zawrót głowy, jaki musiał czuć Fogel, kiedy jego historia zaczęła pęcznieć, udziela się również nam. I powstaje paradoks.

 

Bo to, co w tym filmie najlepsze – czyli niechęć rzeczywistości do bycia wtłoczoną w scenariuszowe ramy – zarazem obciąża tę produkcję. Trudno oprzeć się wrażeniu, że skala projektu nieco przerosła reżysera, że dałoby się opowiedzieć tę historię klarowniej; lepiej wydobyć powiązania, precyzyjniej wyłożyć fakty. Możliwe, że Fogel zatracił obiektywizm, sam będąc zaplątany w swoją intrygę. Ale coś za coś: dostaliśmy bowiem nie tylko fascynujący zbiór informacji, ale i raport z poznawczego szoku. W którymś momencie Rodczenko mówi do kamery: „To jak sportowe porno. Uważaj, co nagrywasz”. Jego słowa odnoszą się do konkretnej sytuacji, ale mają też znaczenie bardziej uniwersalne, brzmią niemal niczym dokumentalna przestroga. Kiedy włączasz kamerę, pamiętaj, że możesz nagrać więcej, niż chciałeś.

 

Czytaj również:

Humor z zeszytów greckich Humor z zeszytów greckich
i
Giuseppe Maria Crespi, „The Wedding at Cana”, 1686 r., Wirt D. Walker Fund (domena publiczna)
Dobra strawa

Humor z zeszytów greckich

Łukasz Modelski

Wytrawne wino to w wielu językach wino „suche”. Dania ostre są „hot”, czyli gorące, rybę skrapiamy cytryną, powolnych nazywamy flegmatycznymi, a gwałtownych – cholerykami. Te przekonania, nazwy i obyczaje zawdzięczamy greckim dietetykom, którzy definiując właściwości pokarmów, ustalili kulturowe kody.

Piąte i czwarte stulecie przed Chrystusem było w Grecji okresem szczególnego intelektualnego fermentu i myślowym skokiem w nowoczesność. Podczas gdy jońscy filozofowie przyrody mieli nadzieję na odkrycie uniwersalnej zasady rządzącej rzeczywistością dzięki obserwacji świata zmysłowego, Sokrates – uznając te poszukiwania za jałowe – skoncentrował się na badaniu ludzkiej duszy (psyche). Niemal równolatkiem Ateńczyka był Demokryt, pochodzący z niezbyt wówczas popularnej trackiej Abdery. Według niego świat składał się z niepodzielnych atomów, a struktura przedmiotów oraz ich cechy – w tym smak – miały zależeć od ich kształtu i ułożenia. Słodycz na przykład zapewniały atomy gładkie, gorycz zaś chropawe. Niezależnie od słuszności ich teorii wiedza wynikała już z rozumowania, a nie doświadczenia, co stanowiło zapowiedź nowych czasów.

Czytaj dalej