Media społecznościowe to chyba najważniejszy (jak na razie) wynalazek XXI w. Jednak nie przyszły one do nas znikąd, a ich sens i znaczenie najłatwiej zrozumieć, poszerzając nieco perspektywę.
Wypada zacząć od… Pitagorasa, który jako pierwszy rzucił myśl, że istotą wszystkich rzeczy jest liczba. Ta idea, na początku mająca dość mistyczny charakter (harmonia sfer, te sprawy), stale krąży w krwiobiego naszej cywilizacji. Liczba stała się głównym pośrednikiem w naszym poznawaniu świata. Myśl tę wyraził Galileusz w swoim słynnym stwierdzeniu, że „księga świata jest napisana w języku matematyki”, a jego następcy postawili kolejne kroki, z których każdy był bardziej przełomowy. Ta ścieżka doprowadziła do powstania nowożytnej nauki, która na tym właśnie polega, że stara się liczbowo opisać rzeczywistość empiryczną.
Historia pokazała, że świetnie się to wszystko łączy z anglosaskim duchem pragmatyzmu, który osiągnięcia nauki przekłada na technologię. Nie przypadkiem przecież rewolucja technologiczna zaczęła się w Anglii. Bodajże George Friedman zauważył, że to także nie przypadek, że komputer jest wynalazkiem amerykańskim. Połączenie pragmatyzmu, kapitalizmu i naukowo-liczbowego opisania świata katapultowało nas na kolejny poziom, ten, w którym mówimy już o świecie cyfrowym (Pitagoras byłby dumny!). Social media są kolejnym krokiem, „uliczbawiają” nam one bowiem stosunki międzyludzkie. Kto, co, kogo i jak lubi – wszystko to jest przełożone na liczby serduszek, lajków i retweetów. Co dalej? To się okaże. System ocen obywateli, znany z Chin, może być jakąś awangardą kolejnego rozdania. I oczywiście Black mirror, ten słynny odcinek Nosedive, ze światem zdominowanym przez system przyznawanych ludziom gwiazdek, od których zależy wszystko.
Na tym etapie jeszcze nie jesteśmy. Czy będziemy? Nie wiem. Wiem na pewno, że sceptycyzm wobec social mediów brzmi jak mowa dziadersa-boomersa, który narzeka, że „dzisiaj młodzież już nie ta, tylko lajki się dla niej liczą”. I oczywiście, jak się tak sprawę postawi, to cóż… nie idźmy tą drogą. Ale nie idźmy też drogą przeciwną: nie udawajmy, że nie ma problemu. Od wszechobecnej waluty polubień i followingów bardzo trudno w social mediach uciec, bo jest ona ich solą i sednem. Istotą social mediów jest kwantyfikowanie popularności. A nawet jeszcze mocniej: ich istotą jest to, że kwantyfikują samą ideę lubienia kogoś lub czegoś.
Ze stoickiego punktu widzenia jest to oczywiście problematyczne. Social media mało miejsca zostawiają na jedno z fundamentalnych założeń stoicyzmu, mianowicie to, że mogą istnieć byty – rzeczy, osoby, zdarzenia, sytuacje, czyny czy teksty – które nie są powszechnie uznawane za dobre… ale i tak są dobre. Tak jak ten szmaragd Marka Aureliusza, który nie staje się brzydszy przez to, że nikt go nie chwali. To jest przecież esencja stoicyzmu – wartość tkwi w nas samych i w samych rzeczach, a nie czyjejkolwiek ocenie. I jednocześnie dokładne przeciwieństwo social mediów, które tę wartość z oceną zewnętrzną wiążą bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Jak to barwnie ujął jeden z polskich poetów w którejś z inb: „To są media społecznościowe. Jeżeli dostałeś w dyskusji mniej lajków niż twój oponent, to znaczy, że się zesrałeś”.
Czy znaczy to, że ze stoickiej pozycji można media społecznościowe tylko potępiać? Oczywiście, że nie. Byłbym zresztą hipokrytą, wzywając do tego, bo od dekady jestem w nich całkiem aktywny. Odpowiedzią będzie tu stara i oklepana mądrość, że wszystko jest tylko narzędziem, a cały sekret w tym, jak go używamy. To dyskusja wiekowa i przegadana setki razy: nożem można pokroić chleb, ale można też zabić człowieka. Atomem uranu można ogrzać miasto, ale można też je spalić. Podobnie z social mediami: można w ciekawy i twórczy sposób zrobić z nich użytek, ale można też zniszczyć sobie mózg. Jest to myślenie stuprocentowo stoickie – rzeczy zewnętrzne nie są nigdy dobre ani złe same z siebie. Dopiero my robimy z nich dobry albo zły użytek.
Powstaje oczywiście pytanie: jak robić ten dobry użytek? Ten wątek jeszcze pociągnę, na pierwszy ogień trzy zasady.
Po pierwsze, należy mieć w pamięci wszystko, co wyżej. Czyli znać kontekst i głębszy sens. Po drugie, tym lepsza i zdrowsza będzie nasza obecność w social mediach, im lepiej wiemy, po co w zasadzie tam jesteśmy. Tutaj, jak wszędzie, kluczowa jest świadomość – po co właściwie cokolwiek robimy. Szczególnie że social media lubią konkretne konwencje. Od surowego bytu (wbrew pozorom) wolą byt zorganizowany w ramy i skierowane na cel. Po trzecie wreszcie, sporo z powierzchownego potępienia i niechęci do social mediów bierze się z traktowania tychże konwencji jako prawd absolutnych. Im lepiej będziemy rozumieć konwencjonalność social mediów, tym zdrowszy będzie nasz stosunek do nich i tym lepiej pojmiemy, co one nam właściwie mówią o kondycji ludzkiej. A mówią wiele. I to nie wyłącznie źle.
Tyle na dziś – znikam wrzucać filmiki. I oczywiście zapraszam do moich okołostoickich przedsięwzięć na Facebooku, na Instagramie, TikToku i Clubhousie. Do zobaczenia tamże!