O pamięci wojny domowej w Hiszpanii, niemożliwości porozumienia, kraju trupów i kulcie dwóch wizji przeszłości opowiada Katarzyna Kobylarczyk, autorka książki „Strup” (Czarne 2019). Rozmowę przeprowadziła Paulina Małochleb
Paulina Małochleb: Czego nie wiedzą Polacy o historii innych krajów?
Katarzyna Kobylarczyk: Może tego, że ona też boli? Że wciąż nie jest sprawą załatwioną, przepracowaną, jednoznacznie ocenioną, że nadal wraca i nadal dzieli? Wbrew temu, co nam się wydaje, wcale nie jesteśmy najbardziej podzielonym społeczeństwem Europy, na tym samym kontynencie mieszkają ludzie, którym jeszcze trudniej się porozumieć, skazani przez lata na milczenie, uciszani, zastraszeni. Polacy zarzucają innym narodom, że nic nie wiedzą o naszej historii. Tymczasem my też słabo znamy się na historii innych.
Na czym polega zatem dramat historii współczesnej Hiszpanii?
Na tym, że jest to historia społeczeństwa, które poszło ze sobą na bratobójczą wojnę. Na dodatek jedna ze stron – ta, która wygrała – na prawie 40 lat wzięła tę drugą pod but, zamknęła w dyktaturze i zakneblowała, a sobie samej i swoim bohaterom postawiła pomniki. Do dziś, 80 lat po zakończeniu hiszpańskiej wojny domowej, kości tysięcy cywilów rozstrzelanych przez nacjonalistów leżą w anonimowych, zbiorowych mogiłach – na polach, w rowach, w studniach. Z kolei kości frankistowskich generałów spoczywają na honorowych miejscach w mauzoleach i marmurowych grobowcach – i właściwie też nie wiadomo, co z nimi zrobić. Dzisiejsza pamięć historyczna w Hiszpanii jest dużo bardziej spolaryzowana niż pamięć Polaków.
Dlaczego? Wydaje się, że nie można się o historię kłócić bardziej niż w Polsce…
Wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że my mamy dość dużo obszarów porozumienia, faktów jednoznacznych dla wszystkich. Wiemy, że byliśmy ofiarami drugiej wojny światowej, że to my byliśmy jej moralnymi zwycięzcami. Wiedzieliśmy, kto nas krzywdził i że nie było to z naszej winy. Po wojnie nastał komunizm, narzucono go z zewnątrz. I nasza pamięć na tym poziomie jest jednorodna, opiera się na przekonaniu, że największe zło i krzywda spotkały nas od obcych. W Hiszpanii nie ma tego luksusu, bo ich wojna była wojną domową, przecinającą społeczeństwo i dziedzictwo po tej wojnie musi być spolaryzowane. Jedni byli po stronie Republiki, inny należeli do Falangi lub popierali Franco. Nigdy nie uda się powiedzieć, kto był jednoznacznie dobry, a kto zły.
Hiszpański konflikt przecinał też różne warstwy. To nie była wojna biednych przeciwko bogatym.
Polacy widzą tę wojnę domową bardzo schematycznie. Czytamy Hemingwaya i wyobrażamy sobie dobrych republikanów i złych nacjonalistów. Tymczasem żadna z tych grup nie była jednorodna, po stronie, którą nazywamy „republikańską”, opowiedzieli się – żeby pokazać skrajne frakcje – i niektórzy monarchiści, i anarchiści, po prostu wszyscy, którzy nie zaakceptowali wojskowej rebelii w 1936 r. Nawet komuniści dzielili się na kilkanaście odłamów, wzajemnie się zwalczających. Mozaika historyczna jest szalenie skomplikowana i wraz z upływem czasu wcale się nie uprościła w pamięci zbiorowej, tym bardziej że do pamięci różnych frakcji dołączyła pamięć jeszcze dwóch pokoleń. Główny problem polega jednak na tym, że w Hiszpanii mamy pamięć zwycięzców i pamięć pokonanych. A pamięć pokonanych była długo tłamszona, stopniowo i powoli dochodziła do głosu. Z drugiej strony pamięć zwycięzców jest dzisiaj często pamięcią wstydliwą. Ich potomkowie czują się teraz moralnie atakowani, obarczani winą. Zarzucają potomkom pokonanych, że chcą wygrać wojnę, którą ich dziadkowie przegrali i że robią to za pomocą pamięci. Tak ustawia się dyskurs społeczny, znowu trwa wojna, tym razem na słowa.
Jakich słów używają potomkowie frankistów, a jakich słów potomkowie republikanów?
Potomkowie republikanów są chyba mniej napastliwi, ale to oni wciąż i to często posługują się przymiotnikiem „faszystowski”. Bardziej ciekawi mnie jednak dyskurs drugiej strony. Prawica oskarża lewicę, że wykorzystuje pamięć wojny domowej do uzasadnienia obecnych roszczeń politycznych, że uprawia guerracivilismo, wywleka tę pamięć, rozdrapuje ją dla doraźnych celów. Na dodatek lewicy zarzuca się swoisty szantaż moralny: abuelismo, takie „szczucie dziadkiem”, którego kiedyś komuś rozstrzelali falangiści.
Teraz pamięta się ofiary tylko jednej strony?
Niektórzy tak mówią. Sama zadałam to pytanie Francisco Ferrandizowi, antropologowi społecznemu. Powiedział, że ofiary po stronie nacjonalistów upamiętniano już wystarczająco długo oraz uroczyście i że teraz pora na tych, o których reżim kazał zapomnieć. Zresztą nie tylko reżim. Całą hiszpańską transformację od dyktatury do monarchii parlamentarnej oparto na polityce grubej kreski. Po śmierci Franco politycy umówili się, że nie będzie żadnych rozliczeń, żadnego pociągania do odpowiedzialności. W 1977 r. wszystkie zbrodnie popełnione podczas wojny domowej i po niej objęto amnestią. Naród miał skupić się nie na rozdrapywaniu ran, tylko na reformach gospodarczych, wysiłku ekonomicznym zmierzającym do odbudowy kraju. Nigdy nie odbyło się żadne pojednanie zwaśnionych stron.
Czy w Hiszpanii ukarano jakichkolwiek wojskowych odpowiedzialnych za rozstrzelania i pracę policji politycznej?
Nie. Wszyscy zostali objęci amnestią albo uznano, że ich zbrodnie uległy przedawnieniu. W 2008 r. sędzia Baltasar Garzón próbował oskarżyć generała Franco i jego współpracowników o zbrodnie przeciwko ludzkości, które ze swej natury nie ulegają przedawnieniu, ale zarzucono mu przekroczenie kompetencji. Żaden z przywódców nie stanął przed sądem. Niewiele wcześniej, bo w 2002 r., udało się przegłosować w parlamencie uchwałę potępiającą dyktaturę Franco. Ta uchwała była jednak tak ogólna, że nie przyniosła żadnych zmian, ani konsekwencji prawnych. Parę lat później ustalono też, że wyroki wydawane w czasach Franco, były „nieprawne”. W ten sposób próbowano uchylić wyroki sądowe za poglądy polityczne. „Nieprawność” nie jest jednak wcale równoznaczna z nielegalnością systemu, bo nagle zawaliłby się cały kraj.
Czy więźniowie polityczni z epoki Franco mogą dzisiaj ubiegać się o odszkodowania?
Tak, istnieją mechanizmy pomocy finansowej dla ofiar reżimu – byłych więźniów zakładów karnych czy obozów koncentracyjnych, ale dla bardzo wielu poszkodowanych przyszły one zbyt późno i były symboliczne. Wiele kobiet, które straciły mężów w wyniku represji, musiało czekać aż do końca lat 70., żeby otrzymać po nich rentę. To prawie cztery dekady! Matka bohatera mojej książki aż do 1979 r. nie miała żadnego oficjalnego zaświadczenia, że jej mąż nie żyje. Według litery prawa jej mąż – rozstrzelany w 1936 r. – był zaginiony, ale nie martwy. Dopiero cztery lata po śmierci generała Franco i rok po pierwszych wolnych wyborach dostała urzędowy akt zgonu i mogła wystąpić o rentę. Prawda jest taka, że państwo hiszpańskie nie ma środków, by wypłacić naprawdę godziwe odszkodowania wszystkim represjonowanym podczas wojny domowej i dyktatury. Nie mówiąc już o tym, że nie wszyscy Hiszpanie są zgodni co do tego, kto jest ofiarą, a kto winnym w tej wojnie.
Jak to?
Pamięć zwycięzców i przegranych układa się w ciągi paralelne: o tym, kto naprawdę wywołał wojnę, czyja władza była, a czyja nie była legalna, o spisku, zagrożeniu, konieczności ratowania państwa. Każda strona patrzy na ten konflikt inaczej, wyznacza inne ciągi przyczynowo-skutkowe: prawica uważa, że ratowała Hiszpanię przed bolszewizmem, lewica – przed zmową latyfundystów i Kościoła. A te dyskusje sprowadzają się do tego, że naprzeciwko siebie stają ludzie, których ojcowie i dziadkowie zostali po prostu zamordowani, tyle że po przeciwnych stronach. Fausto, bohater mojej książki, pojechał do Doliny Poległych i rozmawiał z tamtejszym zakonnikiem. Opowiedział mu, że jego ojciec został zabity przez frankistów i leży tu, a zakonnik odrzekł, że go rozumie, bo jego ojciec został zamordowany przez komunistów i też tu leży. Dla mnie paralelizm ich losów jest uderzający. Oni go nie dostrzegają.
A może to jest szansa budowania porozumienia? Ta wspólnota doświadczenia ponad różnymi historiami?
Chciałabym, żeby tak było. Ale to się nie dzieje, bo wektory ich pamięci są zwrócone przeciwko sobie. Nie widzą, że większość ofiar wojny domowej to zwykli ludzie w trybach maszyny politycznej.
Dlaczego ekshumacje ciał ofiar reżimu, jakie dzisiaj przeprowadza się w Hiszpanii, odbywają się bez przedstawicieli władzy? Są legalne, ale jakby nie do końca usankcjonowane i nie mogą stanowić materiału dowodowego w sądzie.
Nie mogą, bo przecież nie toczy się żaden proces. W Bośni, gdzie także wydobywano ciała ofiar represji politycznych, ekshumacje były częścią międzynarodowego procesu karnego. W Hiszpanii tak nie jest. Państwo hiszpańskie deklaruje wprawdzie, że będzie wspierać poszukiwania ciał zaginionych i zamordowanych, ale wszystko zależy od tego, kto aktualnie jest u władzy. W latach 2006–2011, kiedy premierem był socjalista José Luis Zapatero, państwo wygospodarowało prawie dziewięć milionów euro na ekshumacje. Kiedy do władzy doszła prawica, wszystkie dotacje ucięto. Dzisiaj nie ma problemu z uzyskaniem zgody na rozkopanie i wydobycie zwłok, ale środki finansowe, potrzebne do prowadzenia prac, trzeba zdobywać gdzie indziej. Sytuacja różni się też w zależności od regionu. Hiszpania podzielona jest na wspólnoty autonomiczne, które mają duże uprawnienia ustawodawcze i wykonawcze. W niektórych regionach lokalne władze bardzo poważnie traktują pamięć historyczną, same inicjują poszukiwania grobów, zlecają ekshumacje, zakładają centra pamięci, gdzie gromadzi się wspomnienia o prześladowanych. To dzieje się w Andaluzji, w Kraju Basków, Katalonii, tam, gdzie silne są tradycje lewicowe, socjalistyczne. Ale tam, gdzie silna jest prawica, na przykład w Kastylii i Leonie, ekshumacji jest mniej i stowarzyszenia pamięci historycznej skarżą się na brak pomocy lokalnego rządu.
Dokumenty, które otrzymujemy po ekshumacji, nie mają mocy prawnej?
Francisco Etxeberria, antropolog i lekarz sądowy, który otworzył już w Hiszpanii ponad 500 anonimowych mogił, mówi, że zawsze pracuje według procedur stosowanych podczas dochodzeń sądowych i że jest gotów w każdej chwili przedstawić prokuraturze raporty z ekshumacji. Sęk w tym, że żaden prokurator nie jest nimi zainteresowany. Więc o jakiej mocy prawnej możemy mówić? Jeszcze kilka lat temu w Hiszpanii nie istniał nawet jednolity protokół postępowania podczas ekshumacji. Każda ekipa robiła to tak, jak uważała. W Aragonii poszukiwania ciał ofiar represji odbywały się na przykład podstawie protokołu obowiązującego podczas wykopalisk archeologicznych, bo lokalnym władzom nie chciało się nawet stworzyć formularza, który uwzględniałby jakąś różnicę w podejściu między rzymską kolumną, antycznymi skorupami a kośćmi twojego dziadka.
W Polsce polityka pamięci historycznej oderwała się od kwestii finansowej i przeszła w pole symboliczne, a w Hiszpanii aspekt finansowy ma wymiar decydujący? Rząd nie chce podjąć odpowiedzialności, bo nie stać go na wypłatę odszkodowań?
Z pewnością nie stać go na zadośćuczynienie finansowe wszystkim ofiarom wojny i dyktatury. Jest ich po prostu zbyt wiele. Ale czy nie stać go na ekshumacje? To pytanie budzi już więcej kontrowersji. Tym bardziej że w tym samym czasie, gdy rząd odmówił finansowania ekshumacji, władze nie wahały się płacić za przywożenie do kraju ciał żołnierzy Błękitnej Dywizji, czyli hiszpańskiego oddziału uformowanego w ramach armii nazistowskiej i skierowanego na front rosyjski. Sprawa wyszła na jaw dopiero po interpelacji poselskiej. Okazało się, że ciała poległych Hiszpanów wciąż są odnajdywane na terenie Rosji i że w takich przypadkach ministerstwo obrony finansuje ich powrót do ojczyzny. Skala była niewielka, pieniądze prawie żadne, ale nagle ujawniła się bardzo wyrazista nierówność w traktowaniu ofiar.
Czyli na kryteria ekonomiczne nakłada się jeszcze podział na cywilne i wojskowe ofiary wojny?
Tak. Zresztą wojsko cały czas w tym konflikcie pamięci zachowuje się bardzo niejednoznacznie. Kiedy ciało generała José Sanjurjo wydobyto z panteonu w Pampelunie, uznając, że jego pochówek gloryfikuje dyktaturę i – pomimo sprzeciwów rodziny – przeniesiono na cmentarz w Melilli w Maroku, do wojskowego Pawilonu Bohaterów, w nowym pogrzebie brali udział wysocy rangą przedstawiciele armii. Wywołało to oczywiście skandal, bo generał Sanjurjo był puczystą, został wygnany z Hiszpanii i nie wypadało chować go jak bohatera. Rzecznik ministerstwa obrony odpowiedział wtedy, że wszyscy wojskowi pojawili się na cmentarzu prywatnie, a nie jako reprezentacja wojskowa.
Co się zatem dzieje z ciałami cywilnych ofiar wojny domowej?
Szukają ich krewni – i najczęściej niestety nie odnajdują. Czasem udaje się ustalić, kiedy i gdzie zostali zamordowani, znaleźć mogiłę, otworzyć ją. To jeszcze nie oznacza, że rodzina odzyska ciało zmarłego. Z powodu pośpiesznego, powierzchownego pochówku, ciała uległy szybkiemu rozkładowi, a zniszczone kości nie zawsze nadają się do analizy DNA. Najczęściej też nie ma z czym tego materiału porównać, bo zmarłego szukają odlegli krewni. Jedyne, co wiadomo na pewno, to liczba kości w zbiorowej mogile. Można ustalić, ile osób w niej pochowano, ile miały lat, jakiej były płci. Nazwisk z reguły nie udaje się ustalić.
I to paradoksalny koniec tej historii, że cały ten spór polityczny toczy się wokół bezimiennych ciał.
Paradoksy piętrzą się w tej historii, bo nawet ruch republikański nie jest zgodny na temat ekshumacji: niektórzy twierdzą, że w ogóle nie powinno się otwierać tych mogił, bo w ten sposób tylko zaciera się ślady ludobójstwa. Chcą pozostawić miejsca pochówków oznaczone, ale nietknięte, a zwolenników ekshumacji uważają za awanturników i koniunkturalistów, którzy zamierzają zrobić kariery na ciałach swoich bliskich.
Zastanawia mnie to, co powiedziałaś o szantażowaniu dziadkiem. To oznacza, że w wojnie pamięci bierze udział trzecie pokolenie. A gdzie zgubiło się drugie, dzieci uczestników wojny?
Drugie pokolenie milczało, bało się poruszać ten temat. Przecież jeszcze w 1981 r. miał miejsce nieudany zamach stanu podpułkownika Antonio Tejero, na ulice Walencji wyjechały czołgi, a do parlamentu wkroczył człowiek z bronią. I choć tamten zamach się nie powiódł, wielu ludzi uwierzyło, że za chwilę może dojść do kolejnego i strach był ogromny. Śmierć Franco nie zmniejszyła wcale strachu ofiar dyktatury.
W Strupie opisujesz postać Esperanzy Perez, która w latach 80., poszukując ciała ojca, odkryła ciała wielu innych zamordowanych. Czy ona ma status bohaterki?
Nie. A jednocześnie są w Hiszpanii ulice noszące nazwy żołnierzy Błękitnej Dywizji albo imię generała Millána-Astraya, założyciela Legionu i osobistego przyjaciela Franco. Nie odebrano mu ulicy, bo administracja twierdzi, że dostał ją za zasługi przed wojną domową, a więc jej nie gloryfikuje.
Mówisz, że nie rozliczono wojska, nie rozliczono ministrów ani policji. A co z odpowiedzialnością Kościoła i jego udziałem w wojnie?
Kościoła także nie rozliczono z poparcia udzielonego dyktaturze. Zresztą hiszpański Kościół sam angażuje się w wyścig pamięci, przeprowadzając beatyfikacje kolejnych męczenników. Już 1800 osób, zamordowanych podczas wojny przez rozmaite bojówki czy milicje komunistyczne i anarchistyczne, zostało uznanych za ofiary prześladowania religijnego i wyniesione na ołtarze. Tutaj także Hiszpanie nie mogą dojść do zgody, bo dla wielu nie jest jasne, czemu właściwie ci ludzie zginęli. Kościół twierdzi, że zamordowano ich z nienawiści do wiary i to czyni ich męczennikami. Ale pojawiają się także głosy, że księża, zakonnice i mnisi ginęli, bo hiszpański kler zaangażował się w politykę, opowiedział się po stronie nacjonalistów i stał się siłą reakcyjną, wrogą ludowi. Gdyby zaś przyjąć ten drugi powód – polityczny – wtedy zamordowanym nie przysługiwałaby beatyfikacja.
Zdaje się, że ze starcia dwóch pamięci to właśnie Kościół wychodzi obronną ręką – ma ponad tysiąc beatyfikowanych i zarządza Doliną Poległych.
W Dolinie Poległych, czyli symbolicznej świątyni-grobowcu, gdzie spoczywa kilkadziesiąt tysięcy ofiar obu stron hiszpańskiego konfliktu, bardzo długo wydawało się, że władzę absolutną ma przeor, Santiago Cantera. To on bronił dostępu do krypt, gdzie leżą ciała, nie chciał wpuścić techników, którzy mieli ocenić stan wykutych w skale krypt, zapowiadał także, że nie dopuści do ekshumacji zwłok generała Franco. Ale kilka tygodni temu Franco udało się zabrać z Doliny Poległych i pochować na rodzinnym cmentarzu, a teraz władze zapowiadają, że rozpoczną ekshumację niektórych ciał z krypt. Jest wiele rodzin, które od lat walczą, by odzyskać szczątki swoich bliskich, których pochowano w Dolinie wbrew ich woli.
Czy Dolina jest ciągle jeszcze miejscem kultu religijnego?
W Dolinie działa kościół oraz opactwo benedyktynów. Ludzie ciągle tam przyjeżdżają, to ważne miejsce dla falangistów i ich potomków, tam leży ciało założyciela formacji – José Antonia (po ekshumacji Franco jako jedyny ma tam grób opatrzony nazwiskiem). Dolina Poległych to miejsce, w którym rządzi polityka, taki trochę Licheń, a trochę Rodzina Radia Maryja. Pierwszy raz właśnie w Dolinie widziałam, jak zupełnie na serio oddaje się tam falangistowski salut, jak uczy się go dzieci, jak salutują kobiety z siatkami pełnymi zakupów.
Czy to ten sam salut, za pomocą którego w Polsce zamawia się pięć piw? Hajlowanie?
Tak. Ale ważna jest ta różnica wstydów: „rzymski” salut w Hiszpanii nie jest zakazany, wiąże się nie z nazizmem, a z hiszpańskim narodowym katolicyzmem. Co nie zmienia faktu, że dla mnie był i jest szokujący.
Czego nie widzą Polacy w historii Europy, gdy są zajęci rozgrywkami w polu naszej pamięci?
Tego, że mieliśmy szczęście, że ominęła nas wojna domowa, taka prawdziwa, z setkami tysięcy ofiar, z podziałami idącymi na wskroś rodzin, z ranami, których nie da się zaleczyć nawet po wielu latach. Ale chyba także i tego, że nikt nie ma monopolu na prawdę, że historia nie bywa czaro-biała i że nie da się jej ustalić odgórnym zarządzeniem.
W Polsce genealogię domową wykorzystuje się do walki politycznej: mój dziadek był w AK, więc ja mam większe prawo zabierać dzisiaj głos, jestem lepszym obywatelem – mówią niektórzy.
W Hiszpanii konflikt o pamięć dotyczy zwykłych ludzi. Ci, którzy zostali rozstrzelani – których teraz szuka się w bezimiennych grobach – często nie byli żadnymi wielkimi działaczami, wpływowymi politykami. Ginęli, bo należeli do związków zawodowych, napisali list do gazety, chcieli wycofania religii ze szkół, brali udział w strajku. To były drobne rzeczy, a nie wielkie czyny historyczne. Podobnie zresztą było po drugiej stronie: rozstrzeliwano za „faszyzm”, czyli za różaniec, czytanie prawicowych gazet, habit albo koloratkę. Żywioł nienawiści, który rozpętano, uderzył w zwykłych, szarych ludzi.
Piszesz książkę o innym narodzie – czy z zewnątrz widać pewne rzeczy lepiej? Ta pozycja jest też chyba dość wygodna, bo pozwala osądzać i nie angażować się.
Oczywiście, że tak (śmiech). Ale ja ją przecież pisałam nie dla Hiszpanów, tylko dla Polaków. I pisałam z dwóch powodów. Po pierwsze – ze złości. Ze złości, że są w naszym kraju ludzie, którzy nie ośmieliliby się wychwalać Hitlera, ale nie mają żadnego problemu z tym, żeby napisać, że Franco był „wielkim mężem stanu”, że „zatrzymał bolszewików”, „uratował swój kraj przed wojną”. No więc chciałam im napisać, jak to wszystko wyglądało i ile kosztowało: życie 150 tysięcy cywilów. Być może brakowało im tej danej, teraz mają komplet do przemyśleń. A po drugie – masz rację, tak, to jest wygodne. Łatwiej jest spojrzeć z dystansu na cudzą historię, cudze zbrodnie, cudze błędy. A skoro tak, to czemu nie mielibyśmy się, Polacy, przejrzeć w tej cudzej historii? Historia Hiszpanii wydawała mi się odwróceniem naszej, takim lustrzanym odbiciem. My mieliśmy komunizm, stalinizm w latach 50., oni – dyktaturę prawicową. No to stańmy przed tym lustrem. Nie potrafimy zbyt dobrze wyjaśnić sobie naszej własnej historii, bo ona jest bolesna, boli nas, nie chcemy myśleć o gettach, o Jedwabnem, o pogromie kieleckim, wyciągać z szaf naszych własnych trupów. No to popatrzmy na innych i uczmy się na ich błędach, może to nas będzie mniej bolało.