Katarzyna Kobro ma pecha. Andrzej Wajda nie znalazł dla niej miejsca w Powidokach, ekipa Pożaru w Burdelu trywialnie ją sportretowała, i znów musi swoje odczekać, bo Iwona Luba i Ewa Paulina Wawer zarzuciły pomysł jej naukowej biografii.
Zaskoczone tym, czego dowiedziały się o dzieciństwie i młodości jej męża Władysława Strzemińskiego, dokonały więc rekonstrukcji jego wczesnych lat. Odwiedziły archiwa wojskowe w Moskwie i Petersburgu, często pierwsze oglądając niektóre dokumenty, i, ponieważ miały dostęp do prywatnego archiwum rodziny Strzemińskich, ustaliły rzeczy wręcz sensacyjne. Równie godne uwagi są metoda ich pracy, jak forma, którą książka przybrała. Ale po kolei.
Strzemiński nie był tym, za kogo go mieliśmy. To, co o nim wiedzieliśmy, pochodziło ze wspomnień jego córki, Niki Strzemińskiej, i głównie z jej rozliczeniowej wobec rodziców książki Sztuka, miłość i nienawiść. Teraz to Luba i Wawer rozliczają Strzemińską z informacji, które przywoływała bez sprawdzenia, choć chyba nie zawsze w złej wierze – gorzej, że przez pół wieku powtarzali je inni, także badacze sztuki. Każdy z rozdziałów Zawsze w awangardzie zaczynają od cytatu ze Strzemińskiej, a potem demaskują jego nieprawdziwość, choć czasem chodzi „tylko” o mylenie przez nią faktów i dat. Serwują też szereg danych z życia artysty dotąd nieznanych.
Po pierwsze, Strzemiński nie stracił nogi i części przedramienia w maju 1915 r., bo był wtedy (i przez dwa kolejne lata) aktywnym i wysoko cenionym żołnierzem na wschodnim froncie pierwszej wojny światowej, uczestniczył w obronie Twierdzy Osowiec, dowodził nawet kontratakiem, który odparł Niemców (tzw. atakiem trupów, przesadnie dziś przez Rosjan gloryfikowanym i zafałszowywanym, także w popkulturze). Został wtedy postrzelony w prawe ramię i zatruł się chlorowymi gazami bojowymi użytymi przez wroga. Za wszystkie czyny na polu walki został parokrotnie odznaczony, m.in. prestiżowym Orderem św. Jerzego (w latach 30. informację o odznaczeniu Witkacy włączył do krótkiej charakterystyki Strzemińskiego w liście do żony). Obie kończyny stracił dopiero co najmniej dwa lata później. Taką tezę popartą medycznymi ekspertyzami stawiają badaczki, bo jesienią 1917 r. ślad się urywa, a w dokumentach Strzemiński wciąż uznawany jest za zdolnego do służby. Jego kalectwo było więc najpewniej odwleczonym w czasie skutkiem działania gazów bojowych. W połączeniu z miesiącami spędzonymi w okopach wilgotnej i zimnej Puszczy Nalibockiej miały one spowodować martwicę ciała. Dotychczasową wersję obalają takie fakty, jak m.in. charakter ran na kończynach, brak ran od granatu na ciele i uszkodzeń kręgosłupa między przeciwstawną ręka i nogą. Chlor, którego Strzemiński nawdychał się podczas walki, spowodował uszkodzenie płuc (i ono, a nie gruźlica, miało być ostatecznie powodem jego śmierci). Stąd duszności, które malarz ograniczał, nosząc koszule à la Słowacki, inhalując się latem jodowanym powietrzem Bałtyku, a na co dzień – pijąc mocną kawę (gotowaną, nie parzoną) i paląc (ówczesne papierosy zawierały wyciąg z bielunia dziędzierzawy, który rozszerzał oskrzela i ułatwiał oddychanie).
Po drugie, na froncie Strzemiński nie wyróżniał się wyłącznie odwagą. Zaprojektował też w Osowcu miotacz min, który najpewniej został skonstruowany i wykorzystany, odpowiadał za fortyfikacje i okopy budowane na podmokłym gruncie. Ustalenia badaczek zmierzają w jasno wskazanym kierunku – artysta należący do przyszłych przywódców polskiej awangardy nie trafił na front jako jedna z wielu ofiar wojennej machiny, nie był też pechowcem lub niezgułą, który w wyniku nieuwagi lub przypadku został kaleką. Po zaledwie dwóch latach służby awansował na podporucznika, przyznano mu siedem orderów. Talenty, jakimi wykazał się w walce, ale i wcześniej, bo podczas studiów, każą przestać myśleć o jego twórczości jako o erupcji, którą zainicjowała wojenna tragedia, czy widzieć w niej, nomen omen, protezę dla planowanej wojskowej kariery. Do wojskowości przygotowywany był zresztą od dziecka przez ojca, Maksymiliana Benedykta (dowódcę kompanii piechoty w wojnie rosyjsko-tureckiej, uczestnika bitwy pod Plewną), śladem wielu przodków tej szlacheckiej rodziny (herbu Strzemię). Badaczki dotarły do dokumentów związanych z ojcem, ale tych dotyczących dzieciństwa w Mińsku i młodości Władysława Strzemińskiego. Jednak osobistych fotografii, listów, zapisów, pamiątek materialnych czy relacji osób go znających jak dotąd nie odnaleziono – i to zdeterminowało metodę pracy nad książką.
Dysponując tylko szeregiem archiwalnych akt szkolnych oraz rozkazów i raportów z frontu, w których Strzemiński jest wymieniany, Luba i Wawer odtworzyły panoramę życia politycznego, społecznego i artystycznego najważniejszych miast Rosji. Zrekonstruowały drogę edukacyjną, jaką przeszli Strzemiński i jemu podobni – od dzieciństwa w wielonarodowym i wielowyznaniowym Mińsku, przez gimnazjalny Moskiewski Korpus Kadetów Imperatora Aleksandra II, gdzie stawiano także na znajomość życia kulturalnego i edukację kulturalną, po studia w elitarnej Mikołajewskiej Szkole Inżynieryjnej w Petersburgu. Ostatnie z miast, w owym czasie będące w apogeum swojej świetności, stolicę Imperium Rosyjskiego wybierali nawet potencjalni studenci uniwersytetów z ziem polskich, głównie z racji rozbudowanego programu i kadr – niepoddanych rusyfikacji ani ostrej cenzurze. To dało autorkom pretekst do opisania życia artystycznego metropolii, wzlotów rosyjskiej awangardy łącznie z ekscesami futurystów. Z kolei oddając całą dramaturgię obrony Twierdzy Osowiec, Luba i Wawer opisują dokładnie pracę Strzemińskiego i oddziałów saperów. Przywołując „atak trupów”, przystępnie opisują zagadnienie śmiercionośnych gazów bojowych oraz unaoczniają, jak groźne były dla nieprzygotowanych do obrony przed nimi Rosjan.
Z mankamentu klasycznych biografii Luba i Wawer uczyniły zatem atut. W ich książce Strzemiński wynurzył się niczym niewyraźna postać z drugiego planu serii fotografii – twarz jest nieostra, sylwetka poruszona. Rozpoznajemy go jednak, a każda z odbitek przynosi nowe o nim wiadomości. W tym ujęciu rozbudowany tytuł książki nabiera szczególnego znaczenia. Nim Strzemiński zajął miejsce w awangardzie sztuki, trafił do społecznej elity, a potem na pierwszą linię walk. W część podtytułu wpisany jest, chyba nieprzypadkowo, oksymoron – Luba i Wawer rekonstruują nieznaną biografię, bo nikt nie gwarantuje, że kiedyś nie wypłyną dokumenty, które wprowadzą do ich książki korektę. Ale chyba nie będzie ona znacząca – im bliżej jesteśmy końca książki (i roku 1917), tym obraz Strzemińskiego zyskuje na ostrości, pojawia się ekspertyza obrażeń, jakich doznał, i unaoczniają się wojenne reminiscencje w jego twórczości, zwłaszcza pisarskiej, teoretycznej. Ostatnie w książce zdjęcie – Kobro i Strzemiński na plaży w Chałupach, sierpień 1928 r. – jest jak zwiastun tego Strzemińskiego już lepiej znanego, międzywojennego. Znając upór autorek, możemy spodziewać się rewizji także tej wiedzy. Nawet jeśli na kolejną część biografii tego artysty przyjdzie nieco poczekać.
PS: Książkę zaprojektował Tomasz Kardyński, nawiązując elementami graficznymi i układem tekstu do rozwiązań, które Strzemiński, twórca projektu awangardowej typografii, zastosował w tomie wierszy Z ponad Juliana Przybosia. Ciekawostką jest umieszczenie w treści rozdziałów numerów do ilustrujących konkretny wątek fotografii – takie anachroniczne, bo „papierowe” linki w czasach rewolucji cyfrowej.