
Chciałbym, żeby rzeczywistość przed wystawą i po niej była inna, przestawić punkt widzenia odbiorcy. To jest sedno sztuki – mówi Wojtek Wieteska. Aleksander Hudzik: Położyłeś na stoliku niewielkie zdjęcie. Widzę na nim dzieciaka, który chyba dobrze się bawi. Powiesz mi, na co patrzę? Wojtek Wieteska: To jedyna fotografia, którą mam z Berlina. Została zrobiona przez mojego tatę 24 listopada 1969 r. Ten chłopak to ja. Są moje urodziny, patrzę na miniaturową kolejkę elektryczną. Zabawkę, którą dostałem w prezencie.

Jak się znalazłeś w Berlinie w roku 1969? Mój tata jako szef kuchni pojechał do Berlina Wschodniego na kontrakt. Pracował w Café Warschau. To było miejsce przedziwne, dopiero po latach dowiedziałem się, że spotykali się tam agenci amerykańskiego wywiadu. Mieszkaliśmy przy Gartenstrasse 26, 50 m od muru berlińskiego. Kamienica w tamtym czasie pełniła funkcję hotelu długoterminowego. Mieszkaliśmy w jednym pokoju, a z okna widziałem kawałek Berlina Zachodniego. Dlaczego to są dla Ciebie tak ważne wspomnienia? Bo są pierwsze, są wizualne i mają w sobie to, czym zajmuję się dzisiaj. Stąd mam te ruchome czarno-białe pocztówki, które zostały mi w pamięci.

Czy ja dobrze słyszę: czarno-białe wspomnienia? Tak, bo ta rzeczywistość była szara. Jedyny kolor, jaki pamiętam, to karminowe jabłka na święta Bożego Narodzenia, oblewane przezroczystym, barwionym na czerwono lukrem. Jak się w nie wgryzałem, to skorupka krystalicznego lukru pękała pod zębami, a potem był miękki miąższ. To było pierwsze zapamiętane doznanie sensualne. Jak wyglądało Twoje dzieciństwo w Berlinie? Berlin był wciąż powojennie zburzony. Obok jednej zachowanej kamienicy była pustka. Biegaliśmy tamtędy z kolegami, te prześwity zastępowały nam