Świat się skurczył, drzwi się pootwierały Świat się skurczył, drzwi się pootwierały
i
Andrzej Czeczot, zdjęcie z archiwum, nr 2298/1989 r.
Opowieści

Świat się skurczył, drzwi się pootwierały

Rozmowa z Andrzejem Czeczotem
Jan Pieszczachowicz
Czyta się 8 minut

O filozofii rysowania, Nowym Jorku, emigracji i kompleksie latarnika. Rozmowa z Andrzejem Czeczotem z 1989 roku.

Jan Pieszczachowicz: Kiedy siedzę w ogródku Twojego mieszkania na Greenpoint, a za płotem huczy ruchliwa nowojorska ulica, przypomina mi się dawny Czeczot, choćby ten, który przed laty rysował do „Studenta”, kiedy tam pracowałem…

Andrzej Czeczot: – Bardzo przepraszam, co znaczy dawny czy dzisiejszy? Dawny Czeczot mieszkał w Polsce, rysował i uprawiał inne pokrewne dyscypliny, dzisiejszy mieszka w Stanach Zjednoczonych, rysuje i uprawia inne pokrewne dyscypliny. Trochę inne niż w Polsce, ale niezupełnie inne. Z tym że w Polsce popularność zdobyłem jako rysownik politycznej satyry, który dosuwał Najwyższej Głupocie, za co obrywałem, ale ludzie mnie lubili. Z czasem przestałem się sobie podobać jako satyryk. Nie to, co rysowałem, ale j a k ‒ stało się dla mnie ważniejsze…

– A jak widzisz język Twojej satyry z perspektywy lat – i z drugiej strony oceanu?

– Nie widzę języka swojej satyry z perspektywy lat. Było, minęło. I śmieszno, i straszno, jak mawiają Rosjanie. Pod koniec był to już obowiązek wręcz patriotyczny. A i wyrobnictwo, bo wielka była liczba zamówień. Zakończenie na skalę moich odczuć okazało się efektowne, wręcz efekciarskie – 13 grudnia. Szybko się zorientowałem, że to tak zwany Palec Boży, i wycofałem się z zawodu, a przy okazji z ojczyzny.

– Mówiłeś o pokrewnych dyscyplinach. Jakie w końcu uprawiałeś?

– Właściwszym pytaniem będzie, jakich nie uprawiałem. A więc robiłem: ilustrację książkową – jakieś kilkaset pozycji zilustrowałem przez mniej więcej dwadzieścia lat, film animowany (trzydzieści krótkich filmów według własnych scenariuszy i, oczywiście, z własną plastyką), scenografię teatralną do śmiesznych sztuk i kabaretu Jana Pietrzaka, plakat teatralny i grafikę warsztatową…

– Niezły rozrzut. O ile pamiętam, miałeś nagrody za film i za ilustracje.

– Za makatki filmowe dostałem Brązowego Lajkonika, chyba w 1979 roku. A za ilustracje do „Dobrego wojaka Szwejka” – nagrodę specjalną na Międzynarodowym Biennale Grafiki Użytkowej w Brnie w 1972 r. Zresztą rzecz zabawna, że gdy pojawiłem się w Nowym Jorku i poznałem dziekana Manhattan Graphic Center w Pratt Institute, ten zapytał z miejsca, czy to ja robiłem obrazki do Szwejka…

– Jak byś określił filozofię swojego rysowania? Według mnie łączy ono drapieżność, czarny humor i „kabaretowość” ze współczuciem dla przedmiotu opisu, czyli Polaków, ich życia codziennego. Taka polska „komedia ludzka”, by posłużyć się Balzakiem…

– Nie wiem. Nie miałem żadnej filozofii. W każdym razie nie zastanawiałem się nad tym. Po prostu rysowałem to, co mi strzeliło do głowy. Od analiz są inni faceci. Wiesz chyba, co spotyka stonogę, gdy zaczyna zastanawiać się, w jakiej kolejności ma stawiać nogi?

– Znam te opowiastkę. Ale przecież jakoś widzisz ten świat, coś Cię w nim fascynuje, cieszy, brzydzi…

– Fascynuje mnie bałagan. Śmietnik natury i śmietnik spowodowany przez ludzi. Te dwa bałagany tworzą trzeci, śmieszny i przerażający. I jeszcze namiętność ludzka, by zmieniać naturę, ulepszać. I ulepszają. Z wiadomym skutkiem. Nie znoszę geometrii, kątów prostych, gładkich płaszczyzn, pudeł architektonicznych, zimnych, użytkowych, bezużytecznych.

– Szkło i aluminium, żelbet i plastik?

– Nienawidzę!

– I Bozia za karę zesłała Cię do takiego właśnie Nowego Jorku?

– Ten Nowy Jork, o którym mówisz, to zaledwie dziesięć procent Manhattanu. Cała reszta to trzy-, cztero-, pięciopiętrowe czynszówki i domki – ponure, ale i tak bardziej ludzkie niż „skyscrapers”, czyli „drapacze chmur”. Urok i niezwykłość, a i straszność tego miasta to żywioł ludzki: dziesięć milionów ludzi na trzech niewielkich wysepkach, w delcie Hudsonu. Wszystkie chyba rasy, kolory skóry, języki, religie, kultury. To jest coś niesamowitego, ta klątwa ludzka z dorzecza Zambezi, Gangesu, Dniepru, Wisły itd. – znad wszystkich rzek świata. Kotłują się tu, pracują, bawią się, kopulują, kradną, modlą się, strzelają do siebie, uciekają od siebie i tłoczą się w metrze. Jeden wagon podziemnej kolejki może być przekrojem całej ludzkości.

– To Cię fascynuje?

– Szalenie, ale, niestety, coraz mniej. Po prostu człowiek się przyzwyczaja. Taka jego natura, parszywa zresztą. Rysuję tę wściekliznę od chwili przyjazdu, zrobiłem serię drzeworytów, zacząłem malować, bo tu jest kolorowo. Ale to jest nie do ogarnięcia. Po prostu ręce opadają. Wielu próbowało i nadal próbuje to złapać. Ja też.

"Miasto emigrantów", Andrzej Czeczot, rysunek z archiwum, nr 2298/1989 r.
„Miasto emigrantów”, Andrzej Czeczot, rysunek z archiwum, nr 2298/1989 r.

– Oglądałem nowojorskie galerie. Widziałem dużo rzeczy na zdumiewająco niskim poziomie, pretensjonalne lub banalne popłuczyny po istniejących już stylach, obok prac interesujących. A przecież Nowy Jork uchodzi dziś za światowe centrum sztuki…

– I jest nim rzeczywiście. Nie jest jednak jego winą, że sztuka jest taka, jaka jest, że pokazuje się strasznie dużo kiczu i że grasują kombinatorzy, którzy zawdzięczają swój sukces jednemu zaskakującemu pomysłowi. Robią pieniądze, po kilku miesiącach już ich nie ma, pojawiają się następni. Takie są tu prawa rynku. Sztuka jest biznesem, podobnie jak inne dziedziny.

– Kto to kupuje?

– Bogate snoby. Kupują rzeczy modne, które typują krytycy i dealerzy, czyli handlarze sztuką.

Dzieło sztuki to też lokata kapitału, i to niezła, bo rzeczy raz wylansowane raczej nie tracą na wartości. Chyba że artysta za dużo produkuje. Albo wykona numer taki, jak Salvador Dalí przed śmiercią, który podpisał milion papierków, a cwaniacy, co ten biznes wymyślili, wydrukowali na tych papierkach jego grafiki. Skutek jest taki, że spadły strasznie w cenie, gdzieś do 150 dolarów za sztukę.

– Tymczasem w różnych galeriach i sklepach pełno reprodukcji, wcale nietanich. Jakby oryginały mniej się liczyły.

– To jest cywilizacja obrazkowa, która dużo produkuje i reprodukuje, stąd dewaluacja. Tu często rama kosztuje więcej niż przeceniony w galerii obraz, i warto go kupić, by uzyskać ramę. W Nowym Jorku istnieje wiele firm produkujących taśmowo obrazy. Pracują tam artyści np. za cztery i pół dolara za godzinę, wykonujący kicze według wzorów pożądanych przez klienta. Sam widziałem w telewizji reklamę, gdzie pewna firma polecała „sofa-size oil pictures”, czyli obrazy olejne szerokości sofy, po 45 dolarów sztuka. Można by rzec ‒ nowy kierunek w malarstwie…

– A tu rdzennie polski artysta, rysujący polskich chłopków w tym skomercjalizowanym świecie. Ciągle nie rozumiem, na co liczyłeś, jadąc do Stanów?

– Na siebie. I na tych tutaj, którzy kochają rysunek. Okazało się, że jest ich sporo i że znali moje nazwisko wcześniej, zanim przyjechałem do USA. Dlatego z miejsca zaproponowano mi objęcie pracowni drzeworytu, ale nic z tego nie wyszło, bo stanęły na przeszkodzie kłopoty fiskalne uczelni… Ale zostałem „visiting artist”, z darmowym dostępem do pracowni i materiałów – rzecz nie bez znaczenia dla biednego emigranta. Tam, w Pratt Graphic Gallery wykonałem serię drzeworytów o tematyce nowojorskiej, które później sprzedałem. Jednocześnie zacząłem rysować w „The New York Times” i innych czasopismach. Zaczęła się bieganina z portfolio pod pachą po wydawnictwach i ilustrowanych magazynach, z różnym skutkiem zresztą. Art-dyrektorzy, oglądając moje rysunki, wykrzykiwali „wonderful, amazing, fantastic” („cudowne, zdumiewające, fantastyczne”), lecz potem smutnieli i dodawali: „too sophisticated, too strong”, czyli „za głębokie, za mocne”. Tu istnieje przepaść między sztuką użytkową a „czystą”, ja zaś zawsze funkcjonowałem gdzieś na pograniczu.

– W prasie amerykańskiej przeczytałem sporo pochwał pod Twoim adresem. Próbują znaleźć klucz do Twojej twórczości, m.in. mnożąc porównania do Kafki, Chagalla, George’a Grosza…

– Taka już natura krytyków – szukanie szufladek.

– Czyli dobry jesteś, kiedy biorą Twoje rysunki np. do książki „New York Observed” – wyboru najciekawszych prac artystycznych o Nowym Jorku na przestrzeni dwustu lat, ale gorzej, gdy chcesz zachować swój styl, robiąc sztukę użytkową?

– Mniej więcej. Nie lubię i nie umiem robić reklamowych pachnących mydełek, choć kompromisy są nieuniknione. Dlatego powoli wycofuję się z „commercial”. Robię teraz drzeworyty, zacząłem malować… W tym roku będę miał wystawę w Toronto i być może w Polsce, biorę udział w zbiorowej wystawie w Mexico-City, stale maluję dla dużej galerii w Nantucket w Massachusetts…

– Malujesz nadal polskich chłopów?

– Ich również. Tych emigracyjnych zwłaszcza czy zarobkowych turystów. Pierwsza wystawa mojego malarstwa w 1986 roku była poświęcona im właśnie: „Wioska nad East River” – tak się to nazywało. Greenpoint to polska wioska, choć leży w centrum Nowego Jorku. Miasto składa się z takich etnicznych wiosek, i w tym jego uroda. Dlatego nazywam je „największą wioską świata”. Emigranci w przeważającej masie pochodzą ze wsi wszystkich kontynentów. Nowy Jork to taki tygiel, w którym przetapia się emigrację na Amerykanów. Później wsiąkają w olbrzymi kontynent, który jest jak gąbka.

"Drzewo emigrantów", Andrzej Czeczot, rysunek z archiwum, nr 2298/1989 r.
„Drzewo emigrantów”, Andrzej Czeczot, rysunek z archiwum, nr 2298/1989 r.

– A czy nie odczuwasz w tej swojej egzystencji kompleksów i niepokojów emigranta, znanych choćby z naszej literackiej tradycji?

– Kompleks latarnika? Tutejsi „latarnicy” to „w d… pijani” polscy „turyści zarobkowi”, trzymający się latarni. W kieszeni mają bilet powrotny PLL „LOT”. Zarabiają na nowe chałupy, samochody, na względnie przyzwoite życie w Polsce, gdzie kryzys i bryndza. Nie są lubiani przez miejscowych, stałych mieszkańców, którzy nie wahają się zresztą wykorzystywać ich jako tanią siłę roboczą lub lokatorów żyjących w piwnicach za 100 dolarów miesięcznie od łóżka.

– A Ty jak się tu naprawdę czujesz?

– Jak u siebie w domu – nie jako emigrant. Pełno wokół przyjaciół, znajomych, kolegów. Wciąż przyjeżdżają nowi, inni wracają. Nasz dom jest jak te dawne dwory polskie, w których spotykali się swojacy i różni wędrowcy. Jak się mogę czuć tu obco? Świat się skurczył, drzwi się pootwierały. Raczej można się skarżyć na przeciągi…

– Podobno Polander Press wydaje Ci książkę, album drzeworytów z tekstami Twojej żony, Zofii Zaremby?

– Tak, to będzie fajny album o niskim nakładzie, a wysokiej cenie. Ciekawostka bibliograficzna, frajda dla kolekcjonerów, miłośników rzadkiej książki.

– Jakie masz plany?

– Praca, wystawy, i znów praca. Marzę o łące, na której można się wywalić brzuchem do góry i patrzeć na wędrujące obłoki. Takie marzenia ściętej głowy.

– Dzięki za rozmowę – i powodzenia we wszystkim.

Andrzej Czeczot, zdjęcie z archiwum, nr 2298/1989 r.
Andrzej Czeczot, zdjęcie z archiwum, nr 2298/1989 r.

Rysunki Andrzeja Czeczota przedrukowujemy z „Przewodnika Nowojorskiego 1989 nr 1” Bożeny i Edwarda Redlińskich, opublikowanego przez Frampol Books, Nowy Jork 1989.


Tekst pochodzi z numeru 2298/1989 r. (pisownia oryginalna), a możecie go Państwo przeczytać w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Nowojorczyk z Krakowa Nowojorczyk z Krakowa
i
Okładka z archiwum, nr 2579/1994 r.
Wiedza i niewiedza

Nowojorczyk z Krakowa

Ewa Pawlik

Na okładce z końcówki listopada 1994 r. uchwycono pełną napięcia sytuację. Szklany korek flakonu perfum (bądź oleju rzepakowego, tak czy owak – cennej substancji) odskakuje i za moment spadnie. Nie wiemy, czy wokół rozciąga się miękka trawa, czy twarda podłoga i czy korek przetrwa upadek w jednym kawałku. Z flakonu wyskakuje też nieadekwatnie do pory roku roznegliżowana kobieta i istnieje obawa, że za moment zmarznie. Jest późna jesień, a zaciąg­nięte na różowo niebo zwiastuje ochłodzenie. Żółty logotyp pisma wnosi jednak nieco ciepła. Jest nadzieja.

Kobiety rzadko występowały na „Przekrojowych” okładkach nago, ale w połowie lat 90. pojawiały się na nich często w kostiumach z lycry albo w koronkowej bieliźnie. Łagodne „Przekrojowe” kociaki wyewoluowały w okresie transformacji w prawdziwe tygrysice. W Polsce zapanował drapieżny kapitalizm. Rzeczywistość wyostrzyła się i nabrała kolorów. Ale rumieńców już niekoniecznie.

Czytaj dalej