Jeśli należycie do czytającego grona, musieliście słyszeć o Normalnych ludziach (W.A.B., przeł. Jerzy Kozłowski). Powieść została przez dziennik „The Guardian” obwołana „przyszłym klasykiem”, a jej autorka (wówczas dwudziestosiedmioletnia) Irlandka Sally Rooney uznana za głos młodego pokolenia. Prawa do serialowej ekranizacji wykupiło Hulu i BBC (jedna z najbardziej wyczekiwanych premier pandemicznej wiosny).
Na podstawie entuzjastycznych recenzji mogliście się spodziewać literackiego objawienia: pejzażu rzeczywistości widzianej z perspektywy młodych wchodzących w dorosłość po kryzysie 2008 r., uwzględniającego tak subtelności psychologiczne, jak i uwarunkowania klasowe (Rooney przyznaje się do marksistowskich inspiracji), kreślonego językiem oszczędnym, przejrzystym i celnym. Naprawdę jednak dostaniecie do ręki obyczajowe czytadło o niepewności, rozedrganiu i konformizmach dwudziestoletniej miłości. Pierwsze wrażenie technicznej sprawności stopniowo ustępuje znużeniu: całkiem ciekawa konstrukcja dramaturgiczna, w ramach której co parę tygodni czy miesięcy zastajemy bohaterów na zupełnie innym etapie relacji, a wydarzenia są stopniowo odsłaniane w retrospekcjach, po trzecim mechanicznym powtórzeniu staje się męcząco przewidywalna. Niezły styl traci na uroku, gdy staje się jasne, że nie dane nam będzie wyjść poza konwencję romansu, w którym wszystko sprowadza się do drgnień serca, spojrzeń, dotknięć, nieporozumień, tęsknot, wzajemnych upokorzeń i chwil intymności dwojga ludzi: Marianne wychowanej w bogactwie i Connella, którego matka sprząta w jej domu.
Niepokoi, że powieść ta została uznana za literacką diagnozę społeczną. Świat zewnętrzny jest tu bowiem zaledwie tłem dla miłosnej relacji, prawo do wielowymiarowości ma tylko para głównych bohaterów. Inne postaci przedstawiane są o tyle, o ile trzeba pchnąć akcję do przodu, wygłosić komentarz obrazujący klasowe różnice smaku, zobrazować konformizm społeczny bądź zapewnić dawkę przemocy czy pomocy, niezbędnych do dopełnienia „psychologicznego portretu”. O Lorraine wiemy tyle, że mimo nastoletniej ciąży, samodzielnego rodzicielstwa i braku wykształcenia jest matką wspierającą, mądrze towarzyszącą, dającą przestrzeń – wolną od zgorzknienia, nadopiekuńczości, resentymentu (czyli, że Connell, mimo biedy, miał dobre dzieciństwo). O Denise – że jest zimna i nienawidzi Marianne, że akceptuje prześladowanie córki i że jej zmarły mąż sam używał przemocy (czyli, że mimo bogactwa, dziewczyna miała złe dzieciństwo). To samo się będzie stosować do przyjaciół, znajomych, partnerów i partnerek – pojawiają się i znikają niczym elementy tła dla bardzo-głębokiej-choć-trudnej-więzi (podła „gwiazda” liceum, sadystyczny artysta, konformistyczna „przyjaciółka” korzystająca z układów sponsorskich itp. itd.).
Na podobnej zasadzie – chwytu uprawdopodobniającego wybuch uczucia ponad barierami klasowymi – działa tu inteligencja, wiedza i wybitność bohaterów. Czytelnik wie, że są mądrzy, bo uzyskali oszałamiające wyniki na maturze, stypendium na najbardziej elitarnej irlandzkiej uczelni, czytają książki i dyskutują. Jest informowany o intelektualnej chemii między nimi i ich błyskotliwości, ale raczej nie ma szans zaobserwować ich na żywo (dużo bardziej przekonująco wypadają sceny cielesnej intymności). Connell studiuje anglistykę, Marianne historię i nauki polityczne, jego poruszają powieści Jane Austin, ona popisuje się swoimi uwagami o polityce globalnej, ale sposób przeżywania ich własnej relacji pozostaje niemal dziewiczo wolny od dyskursów, w których jako studenci w drugiej dekadzie XXI wieku muszą być zanurzeni – czy będzie to teoria kapitału społecznego, psychoanaliza, feminizm, czy psychoterapia. I tak na przykład reakcją na klasowe niedopasowanie będzie depresja zwieńczona uzyskaniem pomocy profesjonalisty, ale żadne z nich, choćby ironicznie, nigdy nie zada sobie pytanie o to, jak relacje z matką czy ojcem wpływają na ich podmiotowość i dynamikę relacji – co w przypadku młodych dorosłych ich pokolenia wydaje się skrajnie nieprawdopodobne.
Oczywiście zdają sobie sprawę z różnicy statusów (nawet jeśli starają się ją ignorować), ale jest ona raczej źródłem brzemiennych w skutki nieporozumień niż klasowego konfliktu. Chłopak wygłasza niby krytyczne wobec kapitalizmu komentarze i poleca dziewczynie lekturę Manifestu komunistycznego, ale nawet raniąc ją nie pozwala sobie na utożsamienie jej z wyzyskiwaczami. Ona może nie odbierać od niego telefonów, ale nie będzie się brzydziła noszonych wszędzie zniszczonych adidasów – tego odpowiednika czerwonych rąk Wokulskiego. Mimo masochistycznych skłonności i politologicznych studiów w relacjach z Connellem nie jest wyczulona na swój przywilej – nie przeżywa na tym tle ani poczucia wstydu, ani wypieranej wyższości (nigdy też nawet do głowy jej nie przyjdzie, że prześladująca ją matka może pozbawić ją środków utrzymania). W zasadzie książka ta mogłaby skończyć się happy endem już w połowie, gdyby tylko para stosowała się do terapeutycznej, średnioklasowej prawdy objawionej: powinni być ze sobą bardziej otwarci (i tu rzeczywiście u źródeł absurdalnego niedogadania tkwi z jednej strony ślepota bogactwa, z drugiej kompleks biedy).
Bezwstydny hype na powieść Ronney jest zatem bardzo symptomatyczny: powieść ta oferuje bowiem bardzo wygodną wizję klasowości. Socjolodzy pokazują przecież, że istotą nierówności jest to, że kształtują najgłębsze struktury emocjonalne i od najmłodszych lat projektują przyszłe losy jednostek. A zatem sam fakt, że Marianne i Connell trafiają na ten sam superelitarny uniwersytet, stanowi wyjątek, a nie prawidłowość (podejrzane jest zresztą, że w ogóle chodzą do tego samego liceum). Co więcej, autorka od początku dba, żeby przewaga ekonomiczna i statusowa Marianne była równoważona na innych polach. To syn sprzątaczki wstydzi się związku z córką chlebodawczyni matki, bo jakimś tajemniczym splotem okoliczności to bogata superinteligentna i całkiem ładna dziewczyna staje się szkolną nietykalną. Ona może mu pożyczyć pieniądze, ale to on będzie próbował ją chronić przez wykorzystującym partnerem czy agresją brata. I wreszcie: to ona pożąda jego dominacji, a on – nie w pełni konsekwentnie – stara się tej przewagi nie nadużywać. Innymi słowy: klasa i status ekonomiczny nie wyznaczają tu hierarchii zależności i władzy.
Dziełu Rooney bliżej jest zatem do obyczajowego romansu o mezaliansie niż socjologicznej analizy. Nic w tym złego, jeśli sięgamy po nią po to, by przypomnieć sobie temperaturę uczuć i niezdarność dwudziestoletnich fascynacji. Traktować ją jednak jako opisu nastrojów pokolenia prekariatu (nikt tu nie jest klasycznym prekariuszem!) czy wnikliwe rozpoznanie klasowości, to tak, jakby baśń o Kopciuszku uznać za krytykę feudalizmu. W ostateczności obie opowieści obiecują nam, że nierówności są iluzorycznymi przeszkodami dla „prawdziwego” uczucia – w końcu wszyscy jesteśmy „normalnymi ludźmi” zdolnymi „się nawzajem odmienić”.