Sztuka ogarniania Sztuka ogarniania
i
"Astronom", Jan Vermeer, 1668 r., Luwr/Wikimedia Commons (domena publiczna)
Przemyślenia

Sztuka ogarniania

Piotr Stankiewicz
Czyta się 5 minut

Wierzcie mi – znam się na tym. Gdyby istnieli bogowie prokrastynacji i nieporządku, to mogliby pobierać ode mnie nauki. Serio: ten tekst proszę potraktować jako doniesienia z pola walki, walki nieustannie przegrywanej, ale też heroicznie toczonej ciągle od nowa. Nie powołuję się na odkrycia amerykańskich naukowców (w sumie nigdy się na nie nie powołuję), ale na własne, najszczersze doświadczenie.

Dotychczasowy mój system działał (czy właśnie nie działał) bardzo prosto. Otóż robiłem sobie „listę to do”, w pliku lub na kartce, no i starałem się odhaczać zadania z niej. Bardzo szybko okazywało się, że jest to niemożliwe, że ta lista jest po prostu zbyt długa na to, że rozłazi się na wiele plików i wiele stron, a punktów na niej przybywa trzy razy szybciej, niż cokolwiek nadążę skreślać. Tworzyłem więc… nową listę, na którą przepisywałem najważniejsze i najpilniejsze rzeczy z tej poprzedniej. I apiać od nowa. Najpierw pojawiały się flamastry, podkreślenia, czarne, a potem czerwone obwódki, które miały być selekcją tego, co „naprawdę” mam zrobić. A potem wchodził kolejny kolor, kolejny wykrzyknik, „rzeczy naprawdę naprawdę ważne”, potem „NAPRAWDĘ NAPRAWDĘ KLUCZOWE”. A potem znów nie wiedziałem co i jak, więc trzeba było pisać nową listę. „Tudusie”, które nie krzyczały, nie groziły sankcjami czy przynajmniej obrażeniem się domowników, nie były oczywiście awansowane na nowe kartki. Zostawały na starych i – rzecz jasna – nigdy już do nich nie wracałem. Wiecie, o czym mówię, och jak dobrze wiecie!

I jakoś to działało, ale było jednak cholernie męczące. Nigdy nie wiedziałem, co na której karteczce jest zapisane, za długo siedziałem przed komputerem, no i cały czas unosiła się nade mną ciemna myśl: a co, jeśli o czymś zapomniałem? Co, jeśli cztery wersje temu było coś Naprawdę Ważnego, a ja to przegapiłem, zginęło, przepadło, zdematerializowało się?

Stąd też około Nowego Roku – wiadomo #NowaDekada – postanowiłem się ogarnąć. Przede wszystkim zrobiłem to, co od dawna chodziło mi po głowie. Czyli sprawiłem sobie dwa zeszyciki, z których jeden zawsze leży przy komputerze i dotyczy obowiązków do wykonania na komputerze właśnie. A w drugim zapisuję obowiązki do wypełnienia „poza komputerem”. Dlaczego tak?

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W dzisiejszym świecie coraz więcej i więcej aktywności „przechodzi” przez komputer. Niemal wszystko robimy na komputerze, to jasne. Tyle że to też zagrożenie, bo w sumie nie wiadomo, kiedy mamy się od niego odkleić. A jeśli pracuję osiem godzin przy komputerze, to kolejne dwie spędzone przy nim na „rozrywce” nie są wcale żadną rozrywką. Nasz mózg zespawał już te dwie rzeczy – wszystko, co dzieje się na komputerze (czy nawet w telefonie!), uznaje za pracę. I nigdy nie odpoczniemy, póki się od niego nie odłączymy.

Mówiąc krótko, mocna teza jest taka. Najważniejszy podział naszych obowiązków nie dotyczy bynajmniej linii dzieci/praca, szkoła/dom czy praca jedna versus praca druga. Nie. Podział jest prosty: to, co robimy na komputerze, i to, co robimy nie na komputerze. Tylko tyle i aż tyle. A nasze „tudusie” muszą to uwzględniać.

Jak to działa? Ano tak, że dzisiaj, kiedy to i tamto zrobię z listy „na komputerze”, to mogę, w ramach „zmiennopolówki” wstać i zrobić rzeczy z tej listy „niekomputerowej”. I wierzcie, działa! Bo jest zachętą, żeby od tego komputera się wreszcie podnieść. Ten podział dobrze rozgranicza przestrzeń, redukuje czas spędzony na bezsensownym scrollowaniu. A to już bardzo dużo.

Ale jest i drugi krok: to, co mam „do zrobienia w komputerze”, też sobie podzieliłem. Ten podział również jest nie według tematów (tematycznie wszystko miesza się ze wszystkim, odpisanie na prywatną wiadomość z redakcją książki, a zapłata rachunku z zapisaniem kolejnej złotej myśli). Jest to podział według, by tak rzec, „statusu ontologicznego”. Wyjaśniam: z jednej strony zeszytu piszę sobie rzeczy, które nazywam „defensywa – już uczyniłem bytem”. Z drugiej: „ofensywa – trzeba uczynić bytem”.

Dziwne, ale proste. Chodzi o to, że znów podstawowy podział naszych obowiązków nie idzie bynajmniej tematami, ale według tego, czy wyrwaliśmy już daną rzecz z niebytu, już włożyliśmy w nią pracę, czy też nie. Jeśli ona już jest, jeśli teraz trzeba jej tylko doglądać, a zarazem za jej niedoglądanie coś grozi (rozsypka, opieprz, kara umowna) – zaliczam to do pierwszej kategorii. To są te rzeczy, które „krzyczą”, te, których niedopilnowanie jest zagrożone jakąś, lub czyjąś, zewnętrzną sankcją. Na coś się umówiłem, coś komuś obiecałem, coś dla kogoś muszę. I to jest kategoria najpilniejsza. A zarazem o tyle miła w obsłudze, że defensywna właśnie – tutaj muszę tylko odbijać piłeczkę podrzucaną przez świat, żeby dowieźć temat do szczęśliwego zakończenia.

A tam, gdzie dopiero chciałbym stworzyć boisko i reguły nowej gry – to jest kategoria druga. Rzeczy „ofensywne”, te, gdzie dopiero trzeba włożyć pracę, by stały się rzeczywistością. Tej pracy jest dużo więcej, bo pierwsze prawo ontologii głosi, że nieporównanie większego wysiłku potrzeba, by coś zaistniało, niż żeby ogarniać czy doglądać coś, co już w jakiejś formie istnieje. Zarazem jednak, jeżeli to czy owo z tej kategorii zaniedbam – zaboli tylko ambicja. Nikt przeciwko mnie niczego nie wytoczy, bo to są tylko plany, zamierzenia, wizje. Które są ważne i bez których człowiek marnieje. Ich też trzeba doglądać. Ale to jest już inny typ doglądania niż te rzeczy „defensywne”. Tutaj skala czasowa jest dłuższa, a presja mniejsza.

A więc tak właśnie. Nie tematami, nie kalendarzem, nie ciężarem mierzmy nasze „tudusie”. Ich pierwszą miarą jest proste pytanie: czy to na komputerze, czy nie? Drugie pytanie: czy to już jest i należy to popychać, czy trzeba stworzyć od zera? Klarowność tak poprowadzonych linii naprawdę dużo porządkuje – rozjaśnia się w głowie jak po wojnie podjazdowej z Marie Kondo. Naprawdę, umysł się nieco odgruzowuje, widać światło i czuć przestrzeń. „U mnie działa” – mam wrażenie, że dopasowałem tutaj technologię „tudusiów” do natury naszych czasów i dostałem za to bonus. Jest czyściej, przyjemniej. Na jak długo – zobaczymy. Będę donosił.

I w formie postscriptum: trzecia rzecz, też chyba ważna. Te zeszyciki z „tudusiami” są u mnie w ciągłym użyciu. Ale nie jest to już upokarzające ścibolenie-gryzmolenie jak kiedyś. Przerzuciłem wajchę: teraz wkładam przesadnie wręcz dużo wysiłku (w praktyce codziennie przepisuję je od nowa), żeby one były stale „na czysto”. Żeby to było jakoś estetyczne, przejrzyste, a najważniejsze sprawy zawsze na wierzchu. Żeby stan kartki odzwierciedlał jakoś ten pożądany, klarowny stan umysłu. I chyba wolę kartkę niż aplikację, choć to nie jest kluczowe. Kluczowe jest natomiast, żeby uznać zadanie „utrzymać listę obowiązków w porządku” za oddzielny, codzienny obowiązek. I wierzcie mi, że to przynosi i satysfakcję, i efekt!

Czytaj również:

Darwinizm „tudusiów” Darwinizm „tudusiów”
i
zdjęcie: Markus Spiske/Unsplash
Pogoda ducha

Darwinizm „tudusiów”

Piotr Stankiewicz

Jak nie pogubić się w gąszczu obowiązków, które zwala nam na głowę życie? Dać im konkurować między sobą! Jak to zrobić?

Oto problem, znany chyba każdemu, kto ma dużo na głowie… czyli – w naszym przepracowanym kraju – chyba literalnie każdemu. Co zrobić, kiedy czasu jest mało, a zadań do wykonania dużo? Nie mówcie, że nie wiecie, o czym mówię – nie uwierzę. Przypuszczam, że gdybyście nie znali tego stanu, to nie czytalibyście tego tekstu.

Czytaj dalej