Moje zainteresowanie mechanizmami wykluczenia ma początek w moim własnym doświadczeniu bycia obcą. Inność jest trudna, budzi lęk, ale wierzę, że da się ją oswoić – z artystką Pamelą Bożek rozmawiała Aleksandra Lipczak
Aleksandra Lipczak: O kim mowa w tytule tkaniny „Wasze Rzeczy”, którą stworzyłaś razem z uchodźczyniami? Czyje to są rzeczy?
Pamela Bożek: Zaczęło się od zbiórki odzieży dla mieszkańców i mieszkanek Ośrodka dla Cudzoziemców w Łukowie na Lubelszczyźnie. Zbiórka w Spółdzielni Ogniwo w Krakowie miała trwać od poniedziałku do piątku. Martwiłam się, że to za krótko, że nic nie zbierzemy. Ale już w środę okazało się, że ubrań jest za dużo i że musimy zamknąć zbiórkę. To nic nie dało, bo ludzie i tak zostawiali worki pod drzwiami spółdzielni.
Rzeczy było za dużo, by mogły się przydać. Częściowo zostały rozdane, a te, których nikt nie chciał, trafiły na warsztaty krawieckie, które prowadziłam dla mieszkanek ośrodka. W większości są to Czeczenki, choć są też panie z Tadżykistanu, Dagestanu i Inguszetii, a także pojedyncze osoby z Ukrainy, Białorusi i Kurdystanu.
Z ubrań powstała tkanina wielkości 20 metrów na półtora. To są ciuchy, a właściwie ich fragmenty, naszyte na białą tkaninę flagową.
Flagową?
Tak się nazywa materiał, z którego szyje się polskie flagi, można go kupić w Internecie.
Chodziło ci o krytykę mechanizmów pomocy? O to, że ludzie pozbywają się ubrań niezbyt dobrej jakości pod pozorem działań charytatywnych?
Rzeczy, które zebraliśmy, nie zmieściły się do dwóch samochodów, których właścicielki zgodziły się wcześniej przewieźć je na własny koszt do ośrodka. Żeby zapłacić za transport ciężarowy, trzeba było zorganizować osobny kiermasz, który zrobiła u siebie krakowska restauracja Mezzalians. Żeby dary serca mogły trafić na miejsce, trzeba było więc wygenerować inne dary i kolejne środki.
W akcję pomocy wkradło się coś perwersyjnego?
Nawet bardzo. W ogłoszeniu o zbiórce było wyraźnie napisane, że chodzi o letnią odzież, ale i tak dostałam milion pytań o to, czy można też oddać zimowe buty, pościel albo maskotki. Odpowiadałam, że nie, ale te rzeczy i tak się tam znalazły. Było też dużo znoszonych ubrań. Takich, których szkoda wyrzucić, bo niby są jeszcze dobre, ale sama byś już ich nie włożyła.
Chociaż oczywiście zebraliśmy też dużo pięknych rzeczy i osoby z ośrodka miały w czym wybierać. To było potrzebne wsparcie i dobrze, że zbiórka doszła do skutku. Tylko że potem zostało właśnie to: nadmiar.
Wiele ubrań było też niedostosowanych kulturowo: spódniczki mini, prześwity, dekolty, czyli coś, czego raczej nie włożą na siebie muzułmanki. Albo garnitury. Wiem, że od czasu do czasu nawet w ośrodku dla cudzoziemców trafia się okazja, żeby elegancko się ubrać, ale nie są one raczej potrzebne w dużych ilościach.
Te „biedne osoby”, uchodźcy, uchodźczynie są na samym końcu łańcucha odzieżowego. Jeśli taki ogrom ciuchów trafi do ośrodka, to już naprawdę nie ma gdzie go dalej przekazać. A nie można tego tak po prostu wyrzucić. Tworząc z Zairą, Zaliną, Khavą, Lianą, Ajną, Makką i Natalią „Wasze Rzeczy”, chciałam więc sprawić, żeby te ubrania wróciły i żeby znowu stały się obiektem pożądania.
Intensywność tego pożądania mnie zaskoczyła.
To znaczy?
Kiedy te rzeczy, tak bardzo niechciane, stały się tkaniną, najpierw trafiły na wystawę „Trzy plagi” w Galerii Labirynt w Lublinie, której kuratorkami były Magdalena Linkowska i Agnieszka Cieślak. W trakcie wystawy zwróciło się do mnie Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, że chciałoby pokazać tkaninę w ramach przygotowywanego od dawna Międzynarodowego Triennale Tkaniny. Dziewczyny z Labiryntu odcięły więc jej kawałek i wysłały go do Łodzi.
Tkanina była więc najpierw zszywana z rzeczy, których nikt nie chciał, a potem tak „chciana”, że trzeba było ją dzielić. Tomasz Majewski napisał tekst o tej pracy i zaangażował Kolektyw HaWa, który zrobił piękne wideo. Widać w nim konserwatorki z muzeum, które z wielkim pietyzmem, w białych rękawiczkach i na pięknych stołach zajmują się rzeczami, które w worach na śmieci zostały przywiezione do Ogniwa.
Nie miałaś problemu z tym, że twoja praca jest krojona?
Ona żyje! Kolejne ręce, które zajmują się tkaniną, kolejne kobiety, które coś przy tej tkaninie robią, rozmawiają, piją kawę – zamknąć się na to, oznaczałoby zaprzeczyć temu, czym ta praca jest. To wszystko tylko dodaje jej wartości.
W tym, że konserwatorki obcowały z tkaniną godzinami, że ręcznie ją podszywały z tak wielką uwagą, też było coś perwersyjnego, ale jednocześnie niesamowitego. W nieprawdopodobnie krótkim czasie nasza praca przeniosła się do zupełnie innej sfery. Stała się dziełem.
Uchodźczynie z Łukowa stworzyły sztukę.
Mają takie same kompetencje jak wszyscy, żeby stworzyć coś wartościowego, ich status i pobyt w ośrodku nie są granicą nie do przekroczenia, choć jednocześnie te osoby latami są przez polski rząd pozbawiane prawa do pracy i ze względu na kolejne odmowy pobytu, od których składają odwołania, spędzają w ośrodku całe lata. A teraz wyszło tak, że w tym czasie tworzą polską kulturę. Najbardziej odpowiednim dopełnieniem tej historii byłaby sytuacja, w której „Wasze Rzeczy” trafiają do stałej kolekcji muzeum. Wierzę, że będzie to możliwe.
Oprócz tego był jeszcze „Dar Serca”. Wybrałam 100 sztuk odzieży ze zbiórki i opatrzyłam je specjalnie zaprojektowanymi metkami. Potem zorganizowałam sesję fotograficzną ze świetnym, profesjonalnym zespołem modowym. Zdjęcia robiła Alicja Kozak, Oliwia Lis była modelką, a Taras Gembik stylistą. Kolekcja „Dar Serca” była pokazywana na Festiwalu Nadmiar w Krakowie. Kiedy tylko usłyszałam jego nazwę, a było to wtedy, kiedy pracowałam nad „Waszymi Rzeczami”, przyszło mi do głowy właśnie to: że tych rzeczy wciąż jest nadmiarowa ilość, ale że mogą z powrotem trafić do darczyńców. Skapitalizowane i wyposażone w dodatkową symboliczną wartość przez to, że zostały sfotografowane na topowej modelce.
Jak trafiłaś do Łukowa?
Spotkałam koleżankę z „Witajcie w Krakowie”, obywatelskiej inicjatywy wspierającej uchodźców i uchodźczynie, która powiedziała, że jedzie tam w czasie ferii robić warsztaty dla dzieci. Poznała ośrodek dzięki Ewie Kozdraj, prezesce Stowarzyszenia Dla Ziemi, które działa w Łukowie od ponad dekady. Zdecydowałam, że pojadę z nią, bo mam doświadczenie w pracy z dziećmi. Był też z nami mój pięcioletni syn, którego sama wychowuję, więc zwykle jeździmy wszędzie w dwuosobowym zespole.
Podczas kolejnej wizyty w ośrodku postanowiłam zrobić też coś dla mam. Pomyślałam, że gdyby ktoś spędzał czas z moim dzieckiem, to ja chciałabym tę osobę poznać.
Wtedy powstały Notesy z Łukowa?
To był przypadek. Miałam problem z funduszami na materiały, nie było też w ośrodku warunków, żeby prowadzić jakieś bardzo skomplikowane warsztaty. Poprosiłam koleżankę ze studiów, która zna się na introligatorstwie, żeby pokazała mi coś prostego, co mogłabym przekazać dalej. Pojechałam do Łukowa z tą wiedzą i w trakcie dwudniowych warsztatów stworzyłyśmy wspólnie zaczyn marki. Wymyśliłyśmy nazwę – Notesy z Łukowa – i logo, które zaprojektował Michał Lenda. Wpadłam też na pomysł srebrnych okładek z zużytych opakowań po kawie, a palarnia Java Coffee zgodziła się skontaktować mnie z kawiarniami w całej Polsce.
Teraz jestem już tylko, jak to nazywam, ambasadorką notesów. Panie z Łukowa same zajmują się ich robieniem, ja skupiam się głównie na promocji. Ewa Kozdraj ze Stowarzyszenia „Dla Ziemi” postarała się o to, żeby ośrodek przeznaczył jedno ze swoich mieszkań na pracownię i tak powstał Klub Spotkań Kobiet, w którym działa dziś pracownia introligatorska i krawiecka.
Stowarzyszenie założyło też działalność gospodarczą, tak, żeby można było legalnie sprzedawać notesy i inne rękodzieła. Dziś można je kupić w Warszawie w Art Bookstore w Pałacu Królikarnia, w salonie Ciach Fryzjer, sklepach Kooperatywy Dobrze, Galerii Szara w Katowicach, Pestce w Częstochowie, Fundacji Obszar Wspólny w Łodzi, a także na stronie sklep.dlaziemi.org.
Wszystko, czego nie pochłaniają podatki, materiały i obsługa księgowa, idzie bezpośrednio do autorek notesów.
Mam plan, żeby w tym roku powstała unikatowa kolekcja Notesów z Łukowa z rękopisami znanych autorów i autorek.
Jak to się stało, że pracujesz z uchodźcami i uchodźczyniami?
Zaczęło się od mojego dyplomu na krakowskiej ASP. Nazwałam go I left the key under the doormat. Przez dłuższy czas zbierałam klucze do domów z różnych stron świata, które zostały opuszczone z powodu wojny albo prześladowań. Autentyczne klucze, ich kopie albo historie kluczy, których już fizycznie nie ma.
Tytuł wziął się z moich doświadczeń z administrowaniem mieszkaniami na portalu Airbnb. Jeszcze kilka lat temu zostawiało się zwykle klucze pod wycieraczką, to był gest zaufania wobec gości i sąsiadów. Chciałam go powtórzyć, ale z kluczami osób, które nie są u nas mile widziane, a także w kontekście tego, jak zdegenerowała się idea, która przyświecała takiej turystyce. W mojej pracy przywoływałam cytaty z założycieli portalu, na przykład Davida Kinga, który mówił: „Nasi gospodarze są na tyle silni, by poprzez budowanie relacji międzyludzkich położyć kres dyskryminacji”.
To był rok 2016, czyli czas nasilania się nastrojów ksenofobicznych i faszystowskich. Za każdym razem, kiedy wychodziłam z przejścia podziemnego koło krakowskiego dworca, widziałam ludzi z partii Kukiza, którzy agitowali za nieprzyjmowaniem uchodźców.
Ta praca była też formą odreagowania pracy w Airbnb. Samodzielnie wychowuję syna i zawsze musiałam dużo pracować, żeby nas utrzymać. Czasem miałam pod opieką 10 mieszkań. Czułam, że Airbnb zagarnia wszystko. Mnie samej nie stać na mieszkanie blisko uczelni, bo czynsze poszły w górę.
W ramach dyplomu odlałam na podłodze przezroczyste wycieraczki, pod którymi były widoczne klucze. To była duża instalacja, 50 wycieraczek w skali 1:1. Zrobiłam je z wody z agarem, więc były biodegradowalne. To o tyle istotne, że potem musiałam je wszystkie wyrzucić.
Dostałam za niego medal rektora dla najlepszego dyplomu, ale wydział nie chciał go nigdzie pokazać.
Dlaczego?
Usłyszałam, że właściwie to nie mam dyplomu i na wystawę najlepszych dyplomów pojechała inna praca, bardziej formalna i rzeźbiarska. Mój dyplom też został więc w jakimś sensie wykluczony.
Wykluczenie to jeden z przewodnich tematów w twoich działaniach artystycznych. Zanim zaczęłaś pracować z uchodźcami, współpracowałaś z osobami bezdomnymi. Uszyłaś sobie na przykład komplet pościeli z kupionych od nich torebek po chipsach.
Moje zainteresowanie mechanizmami wykluczenia ma początek w moim własnym doświadczeniu bycia obcą. Urodziłam dziecko z niepełnosprawnością, będąc w związku jednopłciowym, więc mam coś do powiedzenia na ten temat.
Wiele razy doświadczyłam dyskryminacji, zapłaciłam wysoką cenę za wybory, których dokonałam. Inność jest trudna, budzi lęk. Ale wierzę, że da się ją oswoić. Z moich doświadczeń wynika też, że kiedy zaczynam o sobie otwarcie opowiadać, z drugiej strony pojawia się często chęć zrozumienia, próba opracowania lęku.
Ale jeśli chodzi o współpracę z osobami w kryzysie bezdomności, miałam poczucie, że zawsze pozostanę kimś z zewnątrz, komentującą czyjeś życie. Był w tym fałsz, więc zrezygnowałam.
W pracy z migrantkami jest inaczej?
W ośrodkach dla cudzoziemców drogę otwiera mi to, że jestem mamą. Macierzyństwo jest tam jednym z podstawowych doświadczeń. Większość z mieszkających tam kobiet ma dzieci i dużo się wokół nich dzieje.
Dla mnie macierzyństwo też jest doświadczeniem, które całkowicie przewartościowało mój świat, poukładało różne rzeczy w głowie. Przy tym sama wyglądam czasem, jakbym miała 16 lat i dużo ludzi myśli, że Ignacy to mój brat, co bywa dla mnie trudne. W Łukowie wytłumaczyłam, kim jestem, co robię, że to jest mój syn – i to wystarczyło. Nikt nie pytał o nic więcej.
Tam jest łatwiej?
Ja po prostu dobrze się tam czuję. Tak wiele jest tam skomplikowanych sytuacji i życiorysów, że nikogo nic nie dziwi. Chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że moja historia nie mogłaby się wydarzyć w Czeczenii czy Dagestanie, zostałabym tam pewnie zabita przez własną rodzinę.
Temat twojego doktoratu na ASP to „Z ziemi polskiej do Polski” i też poświęcasz go migracji.
Jakiś czas temu prowadziłam w Łukowie warsztaty dla dzieci o polskiej sztuce współczesnej. Na koniec dzieci postanowiły dla mnie wystąpić. Długo się namawiały i wreszcie zdecydowały, że zaśpiewają piosenkę. Siedzę, czekam i nagle słyszę, że zaczynają śpiewać polski hymn. Tylko że refren w ich wykonaniu brzmi: „Marsz, marsz do Polski, z ziemi polskiej do Polski”. Długo to potem we mnie siedziało. Bo oni niby są w Polsce, ale tak naprawdę jeszcze w niej nie są, tylko tkwią w miejscu przejściowym, poczekalni. Teren, na którym mieści się ośrodek to dawny hotel „Polonia” – Polonia, czyli Polacy poza Polską. Więc te dzieci rzeczywiście wciąż maszerują do Polski i nie wiadomo, czy kiedykolwiek do niej w ogóle dotrą. Stworzyłam na określenie tej sytuacji pojęcie „Przed-Polski”. Wzięło się ono stąd, że Urząd do Spraw Cudzoziemców też prowadzi w ośrodkach działania „preintegracyjne”. To jeszcze nie jest integracja, bo nie wiadomo, czy ci ludzie będą w ogóle mogli u nas zostać. W związku z tym jest też Przed-Polska.
I co będziesz z nią robić?
W ramach doktoratu redystrybuuję środki przeznaczone na kulturę i przekierowuję je na integrację i wsparcie migrantów i migrantek, bo fundusze na ten cel są od kilku lat cały czas mrożone i ograniczane. W ramach artystycznej praktyki nie chcę niczego produkować, a jeśli już, to świadomie, z myślą, żeby to potem skapitalizować jako dzieło i przekazać pieniądze dalej. Inaczej mówiąc, chciałabym tak projektować budżety produkcyjne, żeby pieniądze trafiały tam, gdzie najbardziej ich brakuje.
Taka partyzantka w ramach obiegu sztuki?
To, co robię, wynika z mojej głębokiej niezgody na to, co się dzieje, ale też z ciekawości. Ciekawości, czy da się z tym coś zrobić, czy są jakieś działania w mikroskali, które mogłyby przynieść zmianę.
Jedną z odsłon tej strategii był mój projekt „Mini-rozmówki polsko-czeczeńskie/czeczeńsko-polskie”, który zrealizowałam latem 2019 r. w ramach rezydencji w Galerii Miejskiej BWA w Bydgoszczy.
Zdałam sobie sprawę, że takiego słownika w Polsce nie ma. A że miałam w rodzinnym domu angielskie minirozmówki, wszystko zaczęło się ze sobą łączyć.
Jak wyglądało ich tworzenie?
Moim głównym celem było doprowadzić do spotkania. Mogło się rozwinąć w coś większego albo nie, ale to właśnie ono było w centrum. Przez Fundację Emic nawiązałam kontakt z Zulfią Akhmethanovą, Fatimat Musaevą i Madiną Balsaevą, Czeczenkami mieszkającymi w ośrodku w miejscowości Grupa, który leży najbliżej Bydgoszczy. Moją tłumaczką była Khedi Aliyeva, czeczeńska działaczka z Gdańska, którą poznałam, kiedy obie byłyśmy grantobiorczyniami Funduszu Feministycznego. Przyjechała do mnie do Bydgoszczy, razem mieszkałyśmy i pracowałyśmy
Na początku ogłosiłam, że szukam chętnych do udziału w projekcie.
Napisałaś: przyjdź na warsztaty, zwłaszcza jeśli jesteś uczennicą/uczniem szkoły średniej, osobą po 60. roku życia, samodzielnie wychowujesz dziecko, mieszkasz w Bydgoszczy od niedawna, język polski nie jest twoim pierwszym językiem, jesteś osobą z niepełnosprawnością.
Zależało mi na tym, żeby była to jak najbardziej różnorodna grupa, której oczami będziemy patrzeć na Bydgoszcz. Sama doświadczam miasta w inny sposób niż większość ludzi, bo mój syn przeszedł kilka operacji stóp i od czasu do czasu musimy korzystać z wózka inwalidzkiego. Dzięki tej sytuacji wiele dowiedziałam się o dostępności i niedostępności różnych miejsc.
Każda z uczestniczek wybrała słowo w swoim języku, które jest dla niej szczególnie ważne. Każde zostało przetłumaczone na drugi język. Nakręciliśmy też wideo, w którym następuje zamiana ról: osoby z Polski mówią słowa po czeczeńsku i odwrotnie.
Z kuratorką projektu, Danką Milewską, dotarłyśmy też do Aliny Wójcik, autorki całej serii minirozmówek. Pojechałyśmy do niej do Warszawy. Pani Alina wydała ponad 20 tomów w tej serii, w tym japoński, mongolski, wietnamski. Bardzo ją ucieszyło, że teraz dołączy do nich jeszcze czeczeński. Jeśli tylko pozwoli jej na to zdrowie, będziemy współpracować przy kolejnej edycji.
Twoje projekty zwykle są długofalowe. Pracujesz z tymi samymi ludźmi przez dłuższy czas, z jednego projektu rodzą się inne. Jak w Łukowie, dokąd jeździsz już od dwóch lat.
Sztuka partycypacyjna, którą się zajmuję, to zobowiązanie. Nie można tam pojechać raz i więcej się nie pojawić, nie można też tego wszystkiego traktować tylko jako projektu artystycznego, bo w grę wchodzi odpowiedzialność za relacje.
Ciąży mi brak czasu i często mam poczucie, że chciałabym się różnymi sprawami lepiej zaopiekować. Ale wiem też, że jeśli jakiś projekt dobrze sobie radzi sam – jak na przykład Notesy z Łukowa – to jak najbardziej powinnam go przekazać.
Sama wolę koncentrować się na kontakcie z ludźmi.
Nauczyła cię tego nieudana kolacja?
„Kolacja” była projektem, który miał być odpowiedzią na polską niechęć wobec uchodźców i uchodźczyń. Pomysł był prosty: chodziło o spotkanie przy wspólnym stole. Zaprosiłam na nie osoby z doświadczeniem migracji z Bliskiego Wschodu. Przygotowałam plamiące potrawy o intensywnych kolorach i obrus ze szlachetnego jedwabiu. Plamy chciałam później pokryć ściegiem, który nazywa się fałszywą aplikacją. Po prawej stronie byłyby przykryte złotą nicią i stałyby się bogatym ornamentem, a po lewej pozostałyby widoczne.
Na kolację nikt nie przyszedł, więc zjadłam ją sama, przed kamerą. Zastanawiałam się, co poszło nie tak. Zaprosiłam do projektu osoby, które słabo znałam. Nawet jeśli obiecały przyjść, nie zrobiły tego, bo coś im wypadło. Nie było między nami zaufania, istotnej relacji. To sprawiło, że zaczęłam zupełnie inaczej myśleć o metodach pracy. Nauczyłam się, żeby nie oczekiwać, że coś się wydarzy, bo „coś” zawsze się wydarza, choć niekoniecznie to, czego chciałaś.
Nie masz problemu z tym, że nad czymś nie panujesz?
Iwona Demko, promotorka mojego doktoratu i przyjaciółka, napisała kiedyś do mnie w środku nocy: zobacz, jaka książka, to coś dla ciebie! Tytuł brzmiał Koszmar partycypacji. To była akurat książka o polityce, ale zorientowałam się, że jestem na etapie, kiedy mogłabym napisać coś podobnego o moim doświadczeniu z pola sztuki. Mój koszmar wynikał z chęci kontrolowania wszystkiego. A jak się puści projekt, to od razu są z tego same plusy. Buduje się zaufanie, ludzie czują większą satysfakcję z tego, co robią i bardziej się angażują.
W twojej sztuce jest też drugi ważny temat: nazwijmy go feministycznym.
Kiedy zaszłam w ciążę w czasie studiów, usłyszałam od jednego z profesorów, że zaprzepaściłam swoją karierę. Bo „wybrałam rodzinę”, „zostałam samicą”. Te słowa, rzucane niby żartem, odebrały mi siłę i sprawiły, że na długo zwątpiłam w to, czy w ogóle dam radę. Usłyszałam też, że skoro tak dobrze gotuję, to może powinnam rzucić studia i zająć się tym, co naprawdę mi wychodzi, zamiast fantazjować o byciu artystką.
Zrobiłaś inny numer: wykorzystałaś kuchnię w sztuce.
Zdałam sobie sprawę, że to materiał jak każdy inny. Zresztą dość ograny, gotowanie w sztuce to nie nowość.
Powtórzyłam proszoną kolację w ramach pleneru ASP na Harendzie w Zakopanem. To był czas czarnych protestów, a my, studentki, byłyśmy odizolowane w górach. Pomyślałam, że to właściwy czas, żeby doświadczyć wspólnoty. Zabarwiłam wszystkie potrawy na czarno barwnikiem spożywczym, nawet woda była czarna. Było nas bardzo dużo, atmosfera była uroczysta. Obrus się zaplamił i tę tkaninę też zahaftowałam, tyle że czarną nicią.
Z „The One” było z kolei tak, że to nie ja, ale Konstanty Radziwiłł był pomysłodawcą projektu. Ówczesny minister zdrowia powiedział, że nastolatki łykają pigułki „dzień po” jak cukierki. Dzięki niemu zostałam Słodką Pamelą. Postanowiłam, że naprawdę zrobię z nich cukierki. Coś jak Ferrero Rocher, tylko że orzeszek zamienię na tabletkę. Cukiernictwa nauczyłam się, pracując we francuskiej restauracji w Belgii, gdzie mieszkałam prawie dwa lata. Zrobiłam więc serię pralin z tabletkami EllaOne i Escapelle w środku. Najbardziej istotnym elementem procesu było zdobywanie recept, w ramach tego projektu chciałam spróbować różnych metod: tradycyjnie, przez Internet, z pomocą organizacji Women on Web.
W czasie wystawy można było poczęstować się pralinką, jeśli jakaś osoba miała taką potrzebę. Do dziś mam jedną tabletkę w mojej awaryjnej cukierni.
Jeden z twoich najnowszych projektów to pomnik społeczny poświęcony twojej prababci.
Mojej prababci i wsi Czaple w województwie kujawsko-pomorskim, z której pochodzi duża część mojej rodziny. „Urbanowa – pomnik społeczny” to projekt dotyczący kobiet z tej wsi i przemian, które tam zaszły, odkąd byłam małą dziewczynką. To wieś mojego dzieciństwa – jest więc też o poczuciu przynależności i o tym, że kiedyś tam należałam, ale później odeszłam. Chciałam zobaczyć, co się zmieniło i czy wciąż mogę wrócić.
Moja prababcia była społeczniczką i pierwszą sołtyską Czapel. Miała dziewięcioro dzieci, opiekowała się też dziećmi w szpitalu psychiatrycznym w pobliskim Świeciu nad Wisłą. W jakimś sensie zajmowała się dostępnośccią: dzieci ze szpitala nie były przyjmowane do komunii, a dla mojej babci sakramenty były bardzo ważne. Samozwańczo je więc do nich przygotowywała. Nigdy nie nazwałaby samej siebie feministką, ale lubię myśleć, że to ona przetarła mi drogę, że coś po niej odziedziczyłam.
Przeprowadziłam wiele godzin rozmów z jej córką, czyli moją babcią i innymi mieszkankami wsi. Zrobiłam też warsztaty w tamtejszej szkole o pomnikach, antypomnikach i dostępności.
Na początku chciałam zorganizować loterię imienia Leokadii Urban, czyli mojej prababci. Natknęłam się na wspaniałe okołoloteryjne i lekko hazardowe historie w mojej rodzinie i pomyślałam, że taka loteria to wydarzenie, które mogłoby połączyć społeczność. Brakuje dziś rytuałów, które budowały wspólnotę, upadły tradycje okołokatolickie, które wcześniej były bardzo ważne, wszystkie te nabożeństwa majowe, drogi krzyżowe itd.
Stanęło jednak na innej formie.
We wszystkich opowieściach o mojej prababci pojawiały się kwiaty. Ja też je pamiętam, zwłaszcza gladiole, czyli mieczyki. Były to kwiaty dla żywych i umarłych, bo moja prababcia uprawiała je i rozdawała dzieciom, kiedy ją odwiedzały, ale część odkładała też dla zmarłego syna na cmentarz.
Znalazłam pana Stanisława Smolenia, który jest hodowcą gladioli od 40 lat i sam tworzy ich unikatowe odmiany. Rejestruje je nawet w międzynarodowym stowarzyszeniu „Gladiris”. Zgodził się, żeby jedną z cebulek, nad którą pracował sześć lat, nazwać imieniem i nazwiskiem mojej prababci. To właśnie te kwiaty będą jej żywym, kwitnącym pomnikiem. Cebulka zostanie zasadzona na wiosnę w kilku ważnych miejscach wsi, powstała też publikacja, w której znajdą się rozmowy z mieszkankami wsi, stare zdjęcia, a także instrukcja sadzenia pomnika i certyfikat rejestracji nowej odmiany gladioli.
W grudniu odbyło się uroczyste odsłonięcie cebulki-pomnika i wystawa-wydarzenie w świetlicy wiejskiej w Czaplach. Były białe obrusy, ciasta zamówione u członkiń koła gospodyń, kawa. Pozwoliłam sobie ugościć osoby, które wcześniej gościły mnie.
Ten rok będzie dla ciebie pracowity, bo od stycznia zaczynasz też wydawać magazyn „WIZA-VIS”.
Tu impulsem było spotkanie z Fatimą, jedną z Czeczenek z ośrodka w Grupie, która powiedziała mi, że pisze powieść. Kiedy Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie i Fundacja Nieograniczona przyznały mi Stypendium imienia Bogny Olszewskiej, zdecydowałam, że przeznaczę je na stworzenie pierwszego numeru kwartalnika, w którym Fatima mogłaby ją publikować w odcinkach.
Będzie to dwujęzyczny, polsko-rosyjski magazyn tworzony przez migrantki i migrantów z gościnnym udziałem polskich twórczyń i twórców. Będzie dostępny online, ale jego drukowana wersja trafi do ośrodków dla cudzoziemców. „WIZA-VIS” ma też być przestrzenią, w której można osobiście opowiedzieć własną historię. Każdy numer będzie miał swój temat przewodni. Pierwszym jest „droga”.
A co będziesz robić w ramach Studia Mistrzów Joanny Rajkowskiej w BWA Wrocław?
Wspólnie z Pawłem Błęckim prowadzimy tam projekt artystyczny o charakterze badawczym zatytułowany „BWA Katalog”. BWA, czyli Biuro Wspólnej Aktywności. Przyglądamy się polskim instytucjom kultury i kosztom środowiskowym ich produkcji, jej dostępności. Dokonaliśmy wstępnej analizy galerii publicznych pod kątem tego, co wydają na papierze. Jest ich około 160 i każda z nich ma magazyn, w którym przetrzymuje się to, co niepotrzebne: ulotki, plakaty, katalogi. Z naszych szacunków wynika, że każda ma tam średnio 100 kilo publikacji, w sumie jakieś 16 ton zmarnowanego papieru.
Chcielibyśmy w obszarze fantazji stworzyć z tego papieru nowe BWA, które będzie przestrzenią do dyskusji o tym, co produkujemy, dla kogo i czym właściwie jest galeria publiczna. W naszej opinii powinna być ona miejscem spotkania, dlatego rozwijamy skrót właśnie tak.
Chcecie zbudować papierową galerię?
Oszołomiła nas wizja, że z tych odpadów można zbudować budynek. Tyle że koszty produkcji byłyby absurdalne, więc chcemy to sobie przynajmniej wyobrazić, zwizualizować. Planujemy współpracę ze światowej sławy polskim ekspertem w dziedzinie architektury awaryjnej i papierowej, mamy nadzieję, że przyjmie nasze zaproszenie.
Na twojej uczelni, czyli krakowskiej ASP, skończył się właśnie Rok Kobiet. Udało się go przeprowadzić dzięki staraniom Iwony Demko i innych artystek, które chciały upamiętnić stulecie przyjęcia na studia pierwszej studentki. Chciały też zwrócić uwagę na problem dyskryminacji kobiet na akademii. Jak ty to widzisz?
Jak pokazał raport Fundacji Katarzyny Kozyry „Marne szanse na awanse”, to problem wszystkich szkół artystycznych. Kobietom dużo trudniej o zatrudnienie i o awans. Niby organizowane są konkursy, ale często zdarza się, że profesorowie i tak sami wskazują swoich następców, którzy będą kontynuować ich dzieło. To, że Rok Kobiet się wydarzył, zawdzięczamy niezłomności doktory habilitowanej Iwony Demko. Rektor ASP długo się opierał, ale w końcu podjął słuszną decyzję.
Ale prawa kobiet to jedna sprawa. Inną jest to, że na krakowskiej ASP jest bardzo niewiele osób z niepełnosprawnościami. To niedostępna instytucja, architektonicznie i programowo. Wiele razy doświadczałam tego z Ignacym: wjechanie tam z wózkiem jest praktycznie niemożliwe. Nie ma też refleksji na temat produkcji i ilości odpadów, jakie generujemy jako artystki i artyści.
Mam poczucie, że feministyczne postulaty są zaopiekowane, wybrzmiewają. Chociaż na co dzień doświadczamy seksizmu, jesteśmy tam jako kobiety i w końcu sobie z tym poradzimy. Akademia wciąż pozostaje jednak niedostępna dla wielu innych grup.
Pracę „Wasze Rzeczy” można oglądać do 15 marca na 16. Międzynarodowym Triennale Tkaniny w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi.
Pamela Bożek (1991):
Absolwentka i doktorantka Wydziału Rzeźby ASP w Krakowie; stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego; laureatka II Stypendium im. Bogny Olszewskiej przyznawanego przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie i Fundację Nieograniczona. Jako artystka zajmuje się praktykami postartystycznymi o charakterze partycypacyjnym, interesują ją tematy migracji, niepełnosprawności, szeroko rozumianej biedy i wykluczenia.