Ostatnio napiłam się kawy pierwszy raz po kilku miesiącach przymusowego odwyku, który nawet dla tak umiarkowanego kawosza jak ja był nieco dziwnym doświadczeniem.
Co prawda niemal bezboleśnie przerzuciłam się na łagodne, babcine napoje typu rumianek, ale brak kawy w codziennym życiu zaczął mi szybko dokuczać. Nie tylko dlatego, że jest smaczna, lecz także ze względu na jej wszechobecność. Na wszelkich spotkaniach okołopracowych słyszałam co chwilę, że ktoś natychmiast potrzebuje kawy, bo inaczej się nie obudzi. Z pozycji obserwatora z kubkiem rumianku zaczęłam zastanawiać się nad tym, co jest nie tak z rzeczywistością, w której uznaje się za normalne, że ludzie są zawsze zmęczeni i muszą korzystać ze stymulantów – tak jakby nie mogli się wyspać. Reklamy, producenci napojów dla dzieci i dorosłych, telewizja, blogi, Instagram, słynni trenerzy celebryci, coache i lifehackerzy natychmiast stawiają wszystkich do pionu: musisz być pełen czy pełna energii. Nie chodzi tylko o używki, gimnastykę czy posiłki. Nawet odpoczynek powinien być produktywny.
Tu muszę się do czegoś przyznać. Nie jestem energiczną osobą. Potrzebuję się dużo zastanawiać, szybko się męczę i doceniam wagę snu. Zdaję sobie sprawę, że dziś takie wyznanie wymaga odwagi. Nie dość, że i tak żyjemy w realiach, jak trafnie zdiagnozował to w swojej książce Jonathan Crary, 24-godzinnego kapitalizmu, to jeszcze sławę zyskała sobie etykietka low-energy person (osoba niskoenergetyczna). Stała się ona jedną z najskuteczniejszych obelg w kampanii prezydenckiej w USA – za jej pomocą Donald Trump wykolegował Jeba Busha z wyścigu po nominację. Tomasz Stawiszyński w swoich Potyczkach z Freudem pisał o tym, jak często jako cywilizacja zjadamy menu zamiast obiadu (żeby posłużyć się bon motem Alana Wattsa). Prowadzi to do szukania źródła problemu w sobie, a nie w okolicznościach, na które ten problem może być jedynie reakcją.
Zamiast więc zastanawiać się, co z nami jest nie tak, że czujemy się wciąż zmęczeni i mamy mało energii, można się zastanowić, czy to przypadkiem świat nie wymaga, żebyśmy wciąż mieli doładowane bateryjki. Nie chodzi tu o mające rzekomo ocalić ciała i dusze przedstawicieli klasy średniej przyjemności spod znaku slow life. To sprytna pułapka, rewers tej samej kultury, która nakręca ludziom helikopterki – rozkoszowanie się pięknym widokiem czy smacznym posiłkiem zwykle wiąże się w świecie slow z dalekim wyjazdem albo sporym wydatkiem na ekskluzywne dobra. Na co oczywiście należy wcześniej zarobić, stosownie się spiesząc.
Życie bywa niełatwe, gdy jest się osobą dość zapracowaną i mam nadzieję sumienną, a do tego powolną. Stało się za to odrobinę znośniejsze, od kiedy przyjęłam swoją powolność do wiadomości – po prostu są rzeczy, których widocznie nie da się zmienić. Moją ambicją jest być człowiekiem umiarkowanych ambicji, sukcesów i zarobków, mieszkającym w sympatycznym mieście powiatowym. To przecież i tak położenie luksusowe. Cieszę się natomiast z możliwości powrotu do kawy, która jest smaczna, choć i tak na mnie nie działa.