Pomyśleć, że jeszcze niedawno Tyler Okonma musiał się tłumaczyć, że nie jest homofobem. Wszystko za sprawą tekstów lidera hiphopowej grupy Odd Future, który nigdy nie przebierał w środkach, budząc raz entuzjazm, raz konsternację swych odbiorców. Ta potrzeba zgrywy podlanej absurdalnym i nierzadko wulgarnym humorem sprawiała, że Tyler, The Creator dość długo wydawał mi się twórcą niepotrafiącym zrealizować swojego potencjału. Artystą niewątpliwie utalentowanym, który koncentrował się na robieniu szumu, kiedy inni członkowie jego kolektywu wydawali wybitne płyty (Frank Ocean, Earl Sweatshirt). Ta etykietka sieroty po Jackass przywarła do rapera na tyle mocno, że utrudniała mu zmianę image’u. W napisanym w 2015 r. kawałku Fuck It Okonma pytał w charakterystyczny dla siebie dosadny sposób: „How can I be homophobic when my boyfriend is fag?”. Na Twitterze żalił się zaś, że choć wyszedł z szafy, nikt tego w ogóle nie zauważył. Problem nie wynikał raczej z kłopotów z percepcją jego odbiorców, ale z niepewności, czy nie jest to aby kolejna prowokacja Tylera. Cóż, po premierze Flower Boy i tegorocznego IGORA – muzycznego odpowiednika Tamtych dni, tamtych nocy – nikt chyba nie będzie już wątpił w szczerość cytowanego wyznania.
Najnowszy album Tylera, The Creatora to miłosny album koncepcyjny. Wraz z kolejnymi utworami bohater przeprowadza nas przez następujące po sobie etapy związku, prezentując kalejdoskop towarzyszących mu emocji. Być może to kwestia strachu, autocenzury przed mówieniem o homoseksualnej miłości w sposób bardziej otwarty, a może zauroczenie lubi towarzystwo porównań i metafor – grunt, że IGOR to album lirycznie subtelny, pełen niedopowiedzeń i zaskakujących nawiązań (także do wspomnianego już filmu Guadagnina). Wraz z dosadnością Tyler odchodzi coraz dalej od swoich hiphopowych korzeni. Jeśli na Flower Boy śpiew i rap rozkładały się w podobnych proporcjach, to tutaj tego drugiego jest mniej. Przy czym zwrot w stronę R&B i popu nie skutkuje wygładzaniem produkcji. Nic bardziej mylnego. Wszechobecne przestery, dudniące basy i dziwne efekty, którymi traktowany jest wokal Tylera i jego gości, nie pozwalają, by nazwać ten album „pięknym” czy „podniosłym”. Przeciwnie, wydają się mieć na celu tuszowanie jego romantycznej strony, a także tożsamości gwiazd (Kanye West, King Krule, Santigold i wiele innych), które zapełniają kolejne rozdziały IGORA.
Problem, jaki mam z najnowszą płytą Tylera, wynika z pewnej jej dwutorowości. Od strony tekstowej mamy do czynienia ze spójną, sprawnie rozwijaną opowieścią. Historią, której zwroty akcji wydają się naturalne, a do każdej beczki miodu przypisana jest odpowiednia doza dziegciu. Kompozycyjnie natomiast IGOR jest szkicownikiem pełnym genialnych mostków i wspaniałych refrenów (trudny wybór, ale chyba postawiłbym na EARFQUAKE), z którego wyłania się przede wszystkim chaos. Nawałnica pomysłów rozpięta pomiędzy brudnym, pulsującym hip-hopem bliskim Yeezus czy produkcjom MellowHype a klasycznym R&B zerkającym w stronę Ala Greena. Rozumiem, że takie mogło być zamierzenie Tylera. W końcu IGOR to płyta o szalonym stanie ducha. O porywach serca, wariującym tętnie i nagłych wycieczkach z piekła do nieba i z powrotem. Nie zmienia to faktu, że raper mógł ją bardziej dopracować na etapie produkcji. Tak, by każda kolejna wolta, gość czy efekt nie odciągały od śledzenia opowiadanej tu historii. Bo jakkolwiek dobrze, że Tylerowi w końcu udało się wyjść z szafy, to w studiu mógł jeszcze trochę posiedzieć.