Te nasze (małe) życia Te nasze (małe) życia
Przemyślenia

Te nasze (małe) życia

Anna Wyrwik
Czyta się 4 minuty

W kinie Xaviera Dolana zawsze pociągały mnie perfekcja, charakterystyczna gładkość w przechodzeniu między scenami, teledyskowy styl i to, że te filmy są jak scena z Mamy, gdy Steve jedzie na deskorolce przy Colorblind Counting Crows; taka scena, że trudno powiedzieć, czy powstała do muzyki, czy muzyka do niej, tak bardzo to płynie i jedzie do przodu, że można sobie wyobrazić, jak Dolan siedzi w studio montażowym i dopracowuje każdą nanosekundę, tak jak na planie dopracowuje detale strojów i scenografii, a wcześniej scenariusz i muzykę do niego albo na odwrót. Bo kiedyś słyszałam, jak Dolan mówił, że to do muzyki pisze sceny.

Matthias i Maxime to wiele świetnie zarysowanych postaci i wiele wątków, które razem opowiadają historię, zupełnie jakby akcja nie rozgrywała się na przestrzeni kilkunastu dni, tylko 30 lat. Jesteśmy we współczesnej Kanadzie, pewnie w Quebecu, gdzie młodzi ludzie wolą mówić po angielsku niż francusku (a im młodsi, tym więcej fuckin’ w tych ich wypowiedziach). To jest film o pokoleniach, o różnicach między nimi, o przechodzeniu z jednego w drugie, o wdrażaniu się w dorosłość. Zaczyna się sceną na siłowni, a potem weekendem w domu nad jeziorem, gdzie bohaterowie – gang 30-letnich przyjaciół, którzy znaleźli się w „nieoficjalnym” świecie, poza rolami społecznymi, spoceni, w dresach i wyluzowani, młodzi, radośni – chcą żyć i chcą się bawić. W mieście jest inaczej: Matt (Gabriel D'Almeida Freitas) pochodzi z dobrego domu, ma żonę, eleganckie garnitury i pnie się po szczeblach prawniczej kariery; Rivette to jakaś arystokracja, fortepian i klasyczne golfy; Frank studiuje na Harvardzie; są jeszcze Brass i Shariff, no i Max (Dolan), który ani nie studiuje, ani się nie pnie, ani nie ma samochodu, pracuje za barem, ma ubrania jak z ciuchów w koszach, opiekuje się ubezwłasnowolnioną z powodu nałogów matką (jak to u Dolana pojawia się motyw matki; i jak to u Dolana gra ją Anne Dorval) i planuje wyjechać. Max przypomina trochę Jude’a z Małego życia Hanyi Yanagihary, taki chłopak, co to dźwiga na barkach całe to swoje małe życie, biedny wobec bogatych przyjaciół, którzy go wspierają i pomagają mu. I nawet, jak tamten, ma skazę.

Ale to nie jest film o przyjaźni. Matthias i Maxime to film o miłości. Ta miłość przewija się tu mimochodem, delikatnie. Jak inne uczucia tak i ją poznajemy dzięki na pozór prostym gestom i symbolom, które tak wiele znaczą w tak naturalny sposób, w których odzwierciedlają się przelotne myśli, dzięki dialogom, które są naturalne, banalnie proste, ale niebanalne, lekkie, nie tracąc jednocześnie swej siły, tak poznajemy tę miłość i tak poznajemy ich życia, a życie bywa przecież niewygodnym zakłopotaniem i rozrywającym żalem. Bywa, że się nie wie, czy chce się wrócić, czy uciec, że się czasem biegnie do utraty tchu, a czasem wyrzyguje siebie z siebie w barowym kiblu, i bywa, że brak słów, a emocje walczą z pozorami. Ten film został zbudowany– i to chyba jest najważniejsze – na ogromnych pokładach wrażliwości.

Gdy zaczęłam oglądać Matthiasa i Maxime, pomyślałam sobie, że dzieje się coś dziwnego, jakiś chaos, wątki się mieszają, brak płynności, co chodzi? I im dalej w to szłam, tym bardziej rozumiałam, że Xavier Dolan nad tym wszystkim panuje od początku do końca. Zrobił film, który nie przechodzi łagodnie ze sceny w scenę, film trochę poszarpany, z wieloma wątkami i postaciami zagranymi świetnie w bezpośredni sposób, film niesamowicie naturalny, trochę jakby taki przypadkowo dziejący się, spontaniczny, kamera z ręki i tak dalej. Jest to jednak film perfekcyjnie dopracowany, tu wszystko ma sens i niczego nie jest ani za dużo, ani za mało, nawet muzyki, choć ścieżka dźwiękowa jest najskromniejsza w całym dorobku Dolana, również przez swoje mniejsze znaczenie wobec scenariusza. On po prostu dał niewielki krok w tył, by zrobić ogromny krok w przód. Wszystko to, co montował przez te 10 lat, teraz rozmontował i z tego stworzył najlepszy film w swoim życiu. W jednym z wywiadów powiedział, że ta ostatnia dekada od debiutu filmem Zabiłem moją matkę była dla niego „dekadą edukacji”. Xavier Dolan to artysta, który dojrzał, a że ma dopiero 30 lat, to ja nie wiem, co on może jeszcze zrobić za 2, 5, 10 lat, ale wiem, że nie mogę się już tego doczekać.

Czytaj również:

Film, który nakręcił Lars Film, który nakręcił Lars
Przemyślenia

Film, który nakręcił Lars

Jakub Popielecki

Domu, który zbudował Jack pojawia się obraz mężczyzny idącego ulicą. Pod światłami kolejnych latarń jego cień raz wydłuża się, raz skraca, znika za plecami, by znowu pojawić się znienacka przed nim. To metafora kompulsywnej mrocznej obsesji, która może równie dobrze być uzależnieniem, co morderczym zewem krwi. Ale to też po prostu cień Larsa von Triera, ciężar jego dorobku, wizerunek persona non grata, gęba enfant terrible: bagaż reputacji, który reżyser dźwiga i z którym postanowił się zmierzyć. Oczywiście w swoim stylu, z erudycyjnym rozmachem i smarkatą złośliwością zarazem. „Mówicie, że jestem taki straszny? A więc macie film o artyście jako seryjnym mordercy”.

Von Trier kontynuuje tu rozpoczętą jakiś czas temu zabawę z gatunkami: w Antychryście był to horror, w Melancholii – kino katastroficzne, a w Nimfomance – porno. Tym razem reżyser proponuje coś w stylu pamiętnego Dextera: zabójca nie jest antagonistą, tylko głównym bohaterem, a my – wykiwani przez mechanizm projekcji-identyfikacji – jeszcze mu na dodatek kibicujemy. Choć to może przesada: tytułowy Jack (Matt Dillon) nie jest ani odrobinę tak sympatyczny jak jego serialowy kolega po fachu. Ale też nie o sympatię tu chodzi.

Czytaj dalej